czwartek, 3 sierpnia 2017

Część 3 - Wierzę, że Naród Polski będzie kiedyś naprawdę mądrze i długo szczęśliwy...

Kolejna część wspomnień mjr. Mariana Strzetelskiego z okresu I wojny światowej... 

Następnego dnia 7 sierpnia 1914 roku, zaraz po śniadaniu, kazałem wójtowi dać sobie podwodę, czyli wóz chłopski zaprzężony w konie. Zabrałem Jana, podoficera i jeszcze jednego żołnierza i wspólnie pojechaliśmy do Stryja po prowiant i dalsze rozkazy. Po przybyciu do miasta zatrzymałem się tam dłużej. Udało mi się spotkać z Władkiem i wspólnie zjedliśmy drugie śniadanie. Później załadowałem na wóz produkty, odebrałem żołd dla całego oddziału i zamieniłem parę zdań z Oberstleutnant’em Gilli’m, z pochodzenia Włochem, wychowankiem niemieckich szkół kadeckich najpierw w Bensbergu, potem w Berlinie. Choć czuł i myślał jak Niemiec, był poczciwym człowiekiem. Był to mężczyzna niski, szpakowaty, przystojny i bardzo żywy w mowie i czynach. Kiedyś był dowódcą oddziału pionierów i żywo interesował się moim planem pracy dla oddziału. Polubił mnie później bardzo i co dzień przy różnych pracach mego oddziału długo ze mną gawędził. O polityce nigdy ze mną nie mówił, ale z jego przeszywających spojrzeń i krótkich celnych uwag odczułem, że pod przybraną skorupą niemiecką, a raczej austriacką tkwiło serce bolejącego Włocha, gdy nieraz słyszał jak oficerowie niemieccy przeklinali – „die verfluchte Verrater Italiener” (przeklęty włoski zdrajca).
Tak więc po załatwieniu wszystkich spraw, wysłałem jeszcze dwie kartki do Lwowa do mej ukochanej Czesi. Wieczorem, idąc za obładowanym wozem dołączyliśmy do naszego oddziału. Jednak zanim udałem się do mej kwatery skontrolowałem jeszcze moich żołnierzy. Przekonałem się, że zawodowi podoficerowie, jak im wcześniej nakazałem, przerobili w ciągu dnia praktycznie służbę saperską. Zadowolony więc, opiłem się znowu znakomitego mleka, napchałem żołądek chlebem i zasnąłem. I tak upłynął mi siódmy dzień wojny.


8 sierpnia spędziłem z oddziałem przerabiając, przepytując i ucząc służby saperskiej i pionierskiej wszystkich żołnierzy. Spisałem cały oddział i wszystkie szarże. Okazało się, że mam jedynego „zugsfurera” Ukraińca, majstra murarskiego z Kałusza czy też z Doliny. Trochę nie podobał mi się bo za nadto „lizał się”, ale nie mogłem na razie nic zrobić więc on właśnie został moim zastępcą, tzn. Dinstfirenderm. Żołnierze przeważnie byli już starsi wiekiem. Przeważali 32-latkowie, Rusini. Byli również i Polacy, jeden Żyd stolarz oraz jeden Niemiec, kolonista. Na obiad zjadłem konserwę mięsną z ziemniakami i popiłem mlekiem. Kolacja też była mięsna. W między czasie dowiedziałem się od moich żołnierzy, że ksiądz, u którego w poprzedniej wsi kwaterowałem, w nocy po naszym odejściu został aresztowany jako podejrzany o szpiegostwo. Żal mi się Go zrobiło, bo człowiek wydawał się uczciwy i nawet inteligentny, ale za sympatię do „cara batiuszki” musiał przecież zapłacić wolnością. Następnego dnia rano pojechałem do Pułku, gdzie otrzymałem urzędowe potwierdzenie dokumentów stopni podoficerów mojego oddziału oraz rozkaz przyprowadzenia ich następnego dnia celem otrzymania karabinów. Dowiedziałem się również, że 11 sierpnia Pułk wyjdzie już ze Stryja, jednak gdzie się uda tego nie udało mi się ustalić. 
Jak zwykle wysłałem do Ciebie kochana Czesiu kartki ze Stryja, pokręciłem się trochę po mieście, kupiłem papier listowy, trochę kartek z widokami, notes i parę jeszcze innych drobiazgów. Z Władkiem widziałem się dość krótko, gdyż zajęty jako pisarz batalionowy nie miał chwili czasu. Obiecał jednak, że następnego dnia postara się wykręcić na dłużej. Zjadłem jeszcze w Stryju obfite drugie śniadanie i wczesnym popołudniem wróciłem na kwaterę. Okazało się, że oddział ćwiczył właśnie musztrę, która całkiem nieźle im wychodziła. Na koniec musztry wydałem rozkaz by następnego dnia rano, przed siódmą, wszyscy żołnierze, bez kucharza i oraz inspekcyjnego byli spakowani i gotowi do wymarszu. W ten sposób zakończył się kolejny dzień wojny.
Nazajutrz 10 sierpnia cały oddział pod dowództwem mojego zastępcy K., Ukraińca „zugsfurera”, odmaszerował do Stryja. Ja zaś trochę później, dość wygodnie dojechałem tam na wozie. Karabiny oraz mundury, które otrzymali moi żołnierze było nowe, bardzo porządne. Gdy ubrali je na siebie wyglądali wspaniale i reprezentowali się o wiele lepiej niż „obrona krajowa”. Fasowanie broni przeciągnęło się do popołudnia prawie. Landsturminfanterieregiment nr 33 Stryj rywalizował przed płcią piękną ubiorem i doświadczeniem z gorzej ubranym, ale młodym Landwehrinfanterieregiment nr 33 Stryj. Jednak kto wychodził zwycięsko z tej rywalizacji nie dowiedziałem się nigdy.  
Po wyposażeniu mojego wojska w mundury i karabiny odesłałem ich do wsi, na kwaterę. Podoficer z amunicją pojechał na wozie, zaś ja i brat Władek poszliśmy po raz ostatni wspólnie na obiad do restauracji w Stryju. Po obfitym posiłku napiliśmy się jeszcze kawy, napisali kartki do Ciebie Czesiu, Zosi, Mamy, Tadzia oraz do naszej gospodyni z ul. Wyspiańskiego we Lwowie, polecając jej opiekę nad naszym mieszkaniem i pozostałymi w nim rzeczami. Po przeczytaniu gazet i wspólnej pogawędce Władek odprowadził mnie parę kilometrów za Stryj, po czym czule pożegnaliśmy się, jak później się miało okazać na przeszło osiem lat. Po powrocie na kwaterę do wsi, gdzie dotarli już moi żołnierze skontrolowałem jeszcze czy w oddziale jest wszystko w porządku, po czym rozkazałem ludziom pójść wcześnie spać, by nazajutrz, już o 6-tej rano być gotowym do wymarszu. Przed kolacją wydałem jeszcze wójtowi poświadczenie za kwatery i wypożyczone dotąd podwody, po czym wypiłem kubek ciepłego mleka i poszedłem spać. Była to moja ostatnia noc, którą spędziłem w okolicy Stryja. 
11 sierpnia, o szóstej rano, na zamówionych poprzedniego wieczoru podwodach, były już załadowane walizki, kuferki, różne pakunki i inne niepotrzebne w marszu manatki. Przepasany „bindą” wciągnąłem szablę, wzniosłem ją do góry i wśród okrzyków „szczęśliwej drogi” wyruszyliśmy do Stryja. W ten sposób pożegnaliśmy się z gościnnymi mieszkańcami wsi i miejscem naszego kilkudniowego zakwaterowania. Po przybyciu do miasta okazało się, że już na „hofie” gromadził się trzeci batalion pułku, zaś czwarty (tj. pierwszy z numeracji) był już zakwaterowany w Mikołajowie. Po wstępnym rozeznaniu w sytuacji zameldowałem dowódcy pułku, że nasz oddział już dotarł i że wszytko jest w porządku. Potem oddział powierzyłem „zugsfurerowi” K., zaś sam jako oficer należący do sztabu pułkowego odmaszerowałem z resztą oficerów na dworzec kolejowy, gdzie nasz pociąg czekał już na peronie. Tam pożegnaliśmy zebraną publiczność. Nasz dowódca, pułkownik, uronił łzę żegnając sympatyczną żonę i miłego, dużego chłopaka ubranego w mundur skautowski, zaś wszyscy oficerowie otrzymali od miejscowych pań, które razem z burmistrzem miasta przyszły nas pożegnać, przygotowane przez nich nieduże bukiety kwiatów. Gdy około 11-tej przed południem pociąg wreszcie ruszył, dały się słyszeć okrzyki wiwatów zgromadzonych na peronie tłumów. W ten sposób opuściliśmy Stryj.
Nasi „ordynansi” (pocztowi) jechali obok nas w wagonie trzeciej klasy. Cywilne manatki wszystkich żołnierzy pozostały w magazynie wojskowym w Stryju, na przechowaniu. Jednak ich właściciele nigdy już ich nie odzyskali gdyż po zajęciu miasta rozgrabili je Moskale. Celem załatwienia spraw kwatermistrzowskich oraz przygotowania miejsc dla żołnierzy udających się do Przemyśla, dzień wcześniej wyjechali tam: jeden z oficerów naszego pułku wraz z dwoma podoficerami i kilkoma żołnierzami. Dzięki temu, po przyjeździe mieliśmy uniknąć kłopotów z zakwaterowaniem. Jednak rzeczywistość okazała się zupełnie inna.
Na razie jednak pociąg wlókł się bardzo wolno. Gdy dojechaliśmy do Drohobycza, na peronie zauważyłem komendanta wojskowego stacji, sędziego Bętkowskiego. Był to człowiek rumiany, tęgi i zawsze uśmiechnięty. Gdy pociąg się zatrzymał udało mi się nawet zamienić z nim parę słów. Był najlepszych myśli co do naszej przyszłości. Mówił, że już niedługo wojna się skończy i wszyscy wrócimy do domów. Na koniec poprosiłem go by pożegnał ode mnie mojego szwagra Mikołaja Kiedacza, jego żonę, a moją siostrę Zofię Kiedacz ze Strzetelskich i przekazał im informację, że udaję się do Przemyśla. Wkrótce też pociąg znowu ruszył i późnym popołudniem dotarliśmy do celu. Była to wojskowa stacja Bakończyce, tuż przed Przemyślem. Wyładowaliśmy tam wszystkie nasze rzeczy i w deszczu dość długo czekaliśmy na naszego kwatermistrza. Gdy w końcu się zjawił okazało się, że miejscem naszego zakwaterowania będzie Lipowica, wieś oddalona o jakieś 8-10 km od Bakończyc.
Wciąż przybywały pociągi z nowym wojskiem, deszcz nie ustawał, a my schowani pod drzewami czekaliśmy na wozy taborowe, po które pojechał nasz kwatermistrz. Gdy w końcu podwody przybyły zrobiło się już ciemno. Wśród krzyków i ogólnego rozgardiaszu załadowano rzeczy na wozy, sformowano oddziały i ruszyliśmy w drogę. Ruch był ogromny. Ponieważ ulice były już oświetlone przypatrywano się nam ciekawie i mimo ciągle siąpiącego deszczu dało się odczuć ogólne zainteresowanie i podniecenie wśród gapiów. Gdy tak szliśmy w strugach deszczu zdawało się, że niebo woła do nas „przyszliście bronić Przemyśla, więc marny będzie los Moskali, jeśli pokuszą się o zdobycie tej twierdzy”. Jednak pochód pułku do Lipowicy nie bardzo był przemyślany. Obładowani ciężkimi tornistrami, częścią różnorakich tłumoków, które nie zmieściły się na dostarczone nam furgony, maszerowaliśmy raczej jak rozbita armia w odwrocie, zwłaszcza, że i ciemność i wszechogarniająca wilgoć przeszkadzały w utrzymaniu odpowiedniego szyku i porządku. W końcu dotarliśmy do pierwszej bramy w pierwszym pierścieniu wewnętrznym twierdzy, a tu brama zamknięta. Wartownik pilnujący posterunku zażądał hasła, jednak nasz tępy kwatermistrz zapomniał o nie zapytać w komendzie twierdzy. Na nic zdały się tłumaczenia, że przecież to cały pułk idzie na kwatery. Wartownik strzegący wejścia za okratowaną, żelazną bramą był nieugięty. I nawet mundur Oberleutnanta nie potrafił go skłonić do otwarcia bramy. Wówczas pułkownik Gilli kazał kwatermistrzowi siadać na konia, jechać do komendy i przywieźć znaki rozpoznawcze. Deszcz ciągle padał, żołnierze wciąż mokli, bo nie było się gdzie schronić. Wieczór był chłodny, spać się chciało co raz bardziej, nogi same uginały się od zmęczenia. A tu za bramą, niedaleko jest suche, wygodne posłanie. I co z tego skoro na posterunku, pod dachem, okryty długim płaszczem, stoi jakiś wartownik, służbista, który z drugiej strony bramy tarasuje całą szerokość wejścia. W końcu po godzinie oczekiwania, gdy już nawet najgorsi maruderzy naszego pułku dowlekli się na miejsce zbiórki, zobaczyliśmy zsiadającego z konia naszego kwatermistrza, który podszedł do wartownika i coś mu szepnął przez kraty. Wówczas brama otwarła się, tłum żołnierzy pośpiesznie zaczął przelewać się przez nią. Już wkrótce wszyscy znaleźliśmy się w „Barackenlager Lipowica”. Budynki były przeważnie parterowe, drewniane. Jednak znowu na skutek zaniedbania przez naszego kwatermistrza okazało się, że  miejsca w nich nie zostały odpowiednio rozdzielone i przydzielone dla poszczególnych oddziałów. Na dodatek nie sprawdził też w jakim są stanie i czy w ogóle nadają się na kwatery dla żołnierzy. Gdy zaczęliśmy kwaterować się w poszczególnych barakach okazało się, że część z nich zajęta już wcześniej została przez artylerię, która w najbliższych dniach miała się stamtąd wyprowadzić. Było już po 22-giej więc żołnierze już spali. Nawet nie mieliśmy się kogo dopytać bo i „w menaży” nikogo nie było, a i kantyna też była zamknięta. Sienników i koców też brakowało. Ponieważ każdy był przemoczony do suchej nitki zmarznięty i okrutnie zmęczony więc sam rozmieściłem swoich żołnierzy w wolnych barakach i udałem się na swoją kwaterę. Wprawdzie tę pierwszą noc na nowym miejscu przespałem na podłodze, ale na dobrze wypchanym sienniku i pod dwoma grubymi, wojskowymi kocami. Oczywiście wszystko to dzięki wielkiemu sprytowi mojego adiutanta Jana, który zawczasu zadbał o to. Gdy zrobiłem mu wymówkę, że nie wypada bym spał pod dwoma kocami, podczas gdy wielu żołnierzy nie ma nawet czym się przykryć Jan odpowiedział: „…Panie Lejtnancie, i tak dziś koców dla wielu zabraknie, bo zbyt mało ich fasowano, więc wielu żołnierzy spać będzie przykrytych jedynie pod pałatkami lub płaszczami. Jest przecież wojna, to co się zdobyło to się ma i tego się pilnuje. A Panu jeszcze nieraz nawet pod dwoma kocami będzie zimno, zobaczy Pan…”. Zmartwił się jedynie tym, że jeden z koców był używany, cienki. Po chwili namysłu stwierdził jednak, że jutro postara się go jakoś wymienić. Nie mogłem zaprzeczyć, że Jan ma rację, więc poczęstowałem go papierosem i kazałem iść spać. Rozebraliśmy się przy kopcącej świecy i wnet powszechne chrapanie świadczyło o tym, że choć walka ze zmęczeniem była ciężka, jednak bój wygrany, bohaterski.

cdn...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz