Kolejny odcinek wspomnień brata mojego pradziadka - Mariana Strzetelskiego z czasów I wojny światowej...
Rano, wypoczęci i wyspani, poszliśmy we trójkę do miasta, po drodze wstąpiwszy do cukierni na kawę. Byłem strasznie głodny, więc zjadłem też dobry dziesiątek pysznych bułeczek i ciastek. Tak więc rozpoczął się dla mnie kolejny dzień – 3 sierpnia 1914 roku. Z pełnym już brzuchem zaszedłem do koszar, wziąłem z kancelarii pułkowej polecenie do Dowódców organizujących się właśnie batalionów – drugiego, trzeciego i czwartego, dowiedziałem się w których wsiach się organizują. Chwilę posiedziałem w kasynie przy szklaneczce piwa i przysłuchiwałem się rozmowie oficerów siedzących opodal. Słyszałem jak pewna ich część żądała sobie eleganckie z „ekstrafeintuchem” mundury uszyć, przy czym strasznie się wymądrzali (rezonowali). Mówili, że doskonała armia austriacka w ciągu najwyżej trzech miesięcy rozbije armię rosyjską, dlatego też należy się ubrać na tę wojnę jak najbardziej elegancko, by tej dzikiej i obdartej armii rosyjskiej zaimponować. Nie mogłem słuchać już dłużej tych głupich wywodów, więc wspólnie z Władkiem poszliśmy do pułkowego magazynu mundurowego. Pobrałem tam płaszcz, bluzę i spodnie, za co zapłaciłem 57 koron. Spodnie były za duże i za długie więc pułkowy krawiec za drobną opłatą 10 koron skrócił mi je i dostosował do mojej sylwetki. Po obfitym drugim śniadaniu, już sam, bez Władka poszedłem do wsi oddalonej o 13 km od Stryja, gdzie formował się już drugi baon. Tam też po długich utarczkach z dowódcą baonu, upartym niemieckim majorem, wybrałem sobie osiemnastu chwackich żołnierzy, spośród nich naznaczyłem starszego i zaraz kazałem za sobą odmaszerować. Wciąż dopytując się o drogę, już późnym wieczorem, doprowadziłem całą osiemnastkę do miejsca, gdzie poprzedniego dnia pierwszych osiemnastu już zakwaterowało się. Złączyłem ich razem, wypytałem dokładnie o zajęcia zawodowe i dotychczasową służbę wojskową, a najstarszego spośród nich naznaczyłem komendantem. Zrobiło się już bardzo późno, wszędzie ciemno że oko wykol, a w dodatku zaczął padać deszcz. Zmęczenie coraz bardziej zaczęło mi się dawać we znaki. Kazałem więc u wójta wypytać o jakąś kwaterę dla mnie. Wyznaczono mi więc pokój u miejscowego księdza ruskiego. Ksiądz okazał się dość sympatyczny, lecz w trakcie rozmowy zauważyłem, że sprytnie chciał ode mnie wyciągnąć jaki panuje nastrój wśród wojska, jakie plany ma dowództwo armii itp. Nie będąc zbytnio rozmowny z natury, a ostrożny wobec obcych zbyłem go byle czym i tak też chciałem zakończyć rozmowę. On jednak dalej próbował podtrzymać ją i ostrożnie podsuwał mi myśl, że Polacy nie powinni bić się z Rosjanami, a raczej stanąć po ich stronie, by wrogów Słowiańszczyzny – Niemców tym pewniej zgnieść. Jednak moje lakoniczne odpowiedzi widocznie nie zadowoliły go, gdyż nagle nasza rozmowa się urwała. Pożegnałem go więc grzecznie i stanowczo, udając się do swojego pokoju na zasłużony odpoczynek. Zaraz też zasnąłem. Spałem bardzo dobrze. Rano służąca przyniosła mi kubek kawy i chleb z masłem. Po śniadaniu udałem się do Stryja po prowiant. Zabrałem ze sobą jednego podoficera i czterech żołnierzy, którzy objuczeniu pełnymi workami i skrzynkami wrócili do wsi. Zaś ja wspólnie z podoficerem poszedłem szukać miejsca postoju trzeciego batalionu. Po drodze, w jednej z kolejno mijanych pobliskich wsi znalazłem niespodziewanie czwarty batalion. „Asenterunek” odbywał się w tamtejszej karczmie mającej kilka wyjść. Co chwila widziałem wychodzącego z karczmy na werandę lekarza pułkowego, pisarza wojskowego – Żyda, „zugsfurera” – też Żyda i jednego lub dwóch starozakonnych, którzy dość głośno (w żargonie, który zrozumiałem) i namiętnie kłócili się o wynagrodzenie za uwolnienie z wojska zgłaszających się tam Żydów. Po uzgodnieniu ceny, następowało liczenie i do rąk lekarza przechodziły szeleszczące banknoty. Podobno dwaj nafciarze z Borysławia, Żydzi, zapłacili razem za uwolnienie na cztery tygodnie z wojska nie małą kwotę 25-30 tysięcy koron.
Stryj - rynek
Zameldowałem się w karczmie i zażądałem, że z polecenia Dowódcy Pułku mam wybrać sobie osiemnastu żołnierzy. Zaczęto wtedy kręcić i robić jakieś trudności, mówiąc, że spisy jeszcze nie uporządkowane, że jeszcze lekarz po raz kolejny bada nowo przyjętych rekrutów i że w ogóle to jeszcze nie pora. Więc raz jeszcze, tym razem już bardziej stanowczo powtórzyłem moje żądanie i rozkaz Dowódcy Pułku. To pomogło. Było już koło południa. Zwołano więc batalion, a ja kazałem wystąpić z szeregu byłym saperom, stolarzom, cieślom, kowalom, murarzom i spośród nich wybrałem tych osiemnastu, którzy mi się najbardziej podobali. Ludzi tych razem z moim podoficerem odesłałem do wsi, gdzie mój oddział kwaterował i rozkazałem by wszyscy stawili się jeszcze dziś w Stryju przy magazynie mundurowym o czwartej po południu. I tak cały oddział, oprócz dwóch żołnierzy wyznaczonych przeze mnie do pilnowania rzeczy w miejscu zakwaterowania, zameldował się w Stryju.
Ja sam natomiast udawszy się w stronę miasta, odnalazłem tam brata Władysława, odebrałem po poprawkach mundur, przebrałem się weń, przypiąłem szablę do boku i w dobrze już przypasowanym uniformie poszedłem z bratem do restauracji zjeść obiad. Siedzieliśmy tak wygodnie, rozmawiali i kombinowali czy przypadkiem nie udało by mi się dostać w pułku chociaż jednego dnia urlopu, by móc pojechać do Lwowa i pożegnać się kochana Czesiu z Tobą i z Twoimi bliskim. Jednak już wkrótce okazało się, że nie jest to możliwe. Po skończonym obiedzie pożegnałem się serdecznie z Władkiem, zaszedłem potem jeszcze do kancelarii pułkowej i tu dowiedziałem się, że już pojutrze pierwszy batalion ma odjechać do Mikołajowa nad Dniestrem i że mamy tych 18 pionierów tego baonu ubrać, trochę poduczyć i jako batalionowy oddział pionierów oddać odchodzącemu baonowi, a cały pozostały oddział przenieść do innej wsi na kwatery, o parę kilometrów od pierwszej w bok leżącej. Około 17:30 miałem już wszystkie mundury i cały ekwipunek tylko bez karabinów, ale za to z „faschinenmesserami”. Odmaszerowałem więc ze wszystkimi moimi pionierami do wskazanej wsi. Przypasowywanie i zamienianie części mundurowych pomiędzy poszczególnymi żołnierzami nie trwało zbyt długo. Niejaki kapral Cisak, maszynista, ślusarz z Borysławia był komenderującą „szarżą” w mym oddziale. Gdy wróciłem na kwaterę do księdza, kolację dostałem już do mego pokoju. Ksiądz widocznie poprzedniego wieczora niewiele miał pożytku z mego towarzystwa. Całą noc przespałem jak suseł.
Następnego dnia rano, 5 sierpnia, zebrałem oddział, przerobiłem z nimi najprostsze rzeczy saperskie takie jak kopanie rowów strzeleckich, ubezpieczanie linii, naprawę i budowę dróg prowizorycznych, naprawę i budowę mostów, schronów i parę innych rzeczy, jednak z braku tablicy i łopat rysowałem to wszystko na ścianie stodoły, objaśniałem i egzaminowałem tak do południa. Następnie oddziałowi pierwszego baonu kazałem przygotować się do odmaszerowania do Stryja następnego dnia tj. 6 sierpnia 1914 roku.
W między czasie, w zaufaniu, od kaprala Cisaka dowiedziałem się, że jeden z żołnierzy osiemnastego baonu, niejaki Łaskow z Drohobycza, tęgi, rudy i dość sympatyczny człowiek, coś trochę niewyraźny, odgrażał się w rozmowie z innymi, że ucieknie. Kazałem więc go pilnować. Po obiedzie z jednym z podoficerów poszedłem po ostatnich 18 ludzi do trzeciego batalionu. Batalion ten był rozmieszczony w bardzo ładnym dworze, część ludzi rozlokowano w oficynach, a pozostałych w chatach chłopskich. Żołnierze byli już ubrani w mundury i zaczęli nawet ćwiczyć. Spotkałem tam kolegę szkolnego Stanisława Rybotyckiego z Drohobycza, który był w baonie „zugsfurerem” czy też „feldfeblem” oraz Rothenberga – przemysłowca z Drohobycza jak również kilku innych znajomych. Niektórzy z nich koniecznie chcieli przystać do mojego oddziału. Jednak gdy dowiedzieli się, że już jeden oddział z Pierwszym Batalionem wkrótce odchodzi, stwierdzili, że lepiej jest zostać na dawanym miejscu gdyż może właśnie tam łatwiej uda się „wykręcić od służby” lub po prostu „zadekować”.
Dali mi tam dobrze zjeść i pozwolili trochę odpocząć. Z osiemnastką wybranych żołnierzy, w tym między innymi Rusinem, niejakim K. Gudoniczym z Doliny czy też Kałusza, „zugsfurererem”, odszedłem do Stryja. Tam ich umundurowałem. Wieczorem wróciłem do wsi na kwaterę. Po kolacji ułożyłem się wcześnie do snu by rano skoro świt znowu wstać i zabrać się do pracy.
6-tego sierpnia 2014 roku, o godzinie siódmej rano odesłałem przygotowaną już do wymarszu osiemnastkę ludzi pierwszego batalionu do Stryja do pułku. Pozostałej reszcie kazałem się spakować i wziąwszy od wójta dwa podwody*, przekazałem kwitki za kwatery, i zostawiłem suty napiwek dla służącej księdza. Ksiądz pieniędzy przyjąć nie chciał, więc pożegnałem Go serdecznie dziękując za gościnę i na czele oddziału ruszyłem w drogę. Błotnista i rozmiękła, gliniasta ziemia, mokra od nocnego deszczu powodowała, że zarówno żołnierze jak i konie obładowane tobołami grzęźli w niej dość często nawet po kolana. Tak więc wlokąc się krok za krokiem dopiero przed samym południem przybyliśmy do wyznaczonej, kolejnej wsi. Przy wydatnej pomocy tamtejszego wójta oddział nasz został rozlokowany lepiej jak poprzednio, a ja zamieszkałem w porządnej gospodarczej izbie. Ponieważ wszyscy byli okrutnie ubłoceni i zmęczeni, więc uwolniłem cały oddział od wszelkich zajęć w tym dniu, a sam postanowiłem przejść się trochę.
Byłem przygnębiony, że do Lwowa nie mogę się dostać, że ja tak blisko, a jednak z powodu warunków służbowych daleko od Ciebie, Czesiu. Już decydowałem się nawet bez urlopu, nikomu nic nie mówiąc wsiąść do pociągu, wpaść na chwilę do Was i znów cichcem wrócić. Ale nie wiem czy to było tchórzostwo z mej strony czy też obawa aby nie być posądzonym o dezercję, dość że siedząc nad młynówką powiedziałem sobie, że nie pojadę. Tyle przecież nasłuchałem się od znajomych o przepełnionych pociągach, o kontroli dokumentów, których jeszcze niestety nie otrzymałem, że głupotą byłoby ryzykować. Oczywiście miałem mundur i szablę, ale to na pewno by nie wystarczyło. Zresztą nawet ostatnio adiutant pułkowy mówił mi bym ludzi nigdzie nie puszczał, był w ciągłym pogotowiu i oczekiwał rozkazu wymarszu, całego pułku, ale gdzie nie wiadomo.
Z rozpaczy, a przy tym i brudu na całym ciele, rozebrałem się i choć chłodnawo już było, poszedłem za przykładem niedaleko kąpiących się w młynówce moich żołnierzy. Wymyłem się cały dobrze w dość czystej, choć nie głębokiej wodzie. To mię trochę orzeźwiło więc wróciłem do wsi. Obszedłem kwatery mojego oddziału, zagadując przy okazji do żołnierzy, po czym, wypiwszy uprzednio ze dwa kubki świeżego mlek i zjadłszy dwie kromki razowego, wiejskiego chleba, poszedłem spać. Spałem na słomie wybornie.
Starszego już żołnierza, bo liczącego około 40 lat Jana Maksymiuka, cieślę z Doliny (cz. Saliny) wybrałem sobie do osobistej usługi. Wybór okazał się później ze wszech miar trafny gdyż choć był Rusinem, ale polityką nie zajmował się. Jan był dla mnie rzeczywiście skarbem. Dbał o mnie jak rodzony ojciec – czyścił, naprawiał, kupował, karmił i o wszystko się pieczołowicie troszczył. Poza tym był nadzwyczaj uczciwy i poważny, do tego stopnia, że nie obawiałem się powierzyć mu nawet do pilnowania większych sum pieniędzy przeznaczonych na wypłaty dla oddziału.
cdn...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz