wtorek, 13 lutego 2018

Akt zgonu mojego 4x pra dziadka Erazma Strzetelskiego

Dzięki Marcie Czerwieniec - Ivasyk został odnaleziony akt zgonu Erazma Strzetelskiego. Zmarł on w Stanisławowie dnia 28 listopada 1862 roku i tam też został pochowany 




emerytowany profesor gimnazjalny, mąż Marii Sawickiej, akt zgonu podpisał ks. Maciej Żabiński - proboszcz z Mariampola.




W Gazecie Polskiej dnia 13 grudnia 1862 ukazała się notatka na ten temat... 


Informacje te przedrukowały również inne gazety w tym Gazeta Narodowa oraz Kurier Wileński... 


 

poniedziałek, 25 grudnia 2017

Radosnych i Błogosławionych Świąt Bożego Narodzenia 2017

Kochani, całej rodzinie tej bliższej i dalszej, wszystkim przyjaciołom i znajomym życzę by w te Święta Bożego Narodzenia zamieszkały u Nas Radość i Miłość, życzę by Jezus umocnił nas swoim pokojem, byśmy go mogli rozdawać wszędzie tam gdzie panuje niepokój. Błogosławionych świąt Bożego Narodzenia...




poniedziałek, 20 listopada 2017

"Istnieją pewne nazwiska, które same przez się są dla nas synonimem zdrady"

Artykuł, który ukazał się  w Tygodniku "Polska Zbrojna", dnia 9 stycznia 1947 roku. Artykuł dotyczy Stanisława Strzetelskiego oraz mojego dziadka Czesława Strzetelskiego. Na końcu artykułu jest zdanie:
"Istnieją pewne nazwiska, które same przez się są dla nas synonimem zdrady. Należy do nich między innymi nazwisko Strzetelskiego..."
Zdanie to oburzyło mojego dziadka Czesława, który już w roku 1947 był kapitanem WP, lekarzem weterynarii. Napisał odwołanie do redaktora naczelnego "Polski Zbrojnej" . 






Poniżej macie skan odwołania mojego dziadka Czesława oraz odpowiedź redaktora Polski Zbrojnej... 
Odwołanie: 
Do Dowódcy Kołobrzeskiego Pułku Piechoty w Krakowie: 
W wydawanym przez GZPW  - Wojska Polskiego dzienniku "Polska Zbrojna, nr 7 z datą 9 stycznia 1947 r. ukazał się artykuł (na str. 3-ej) pt: "Podejrzane troski p. Strzetelskiego". Autor tego artykułu "Spec" krytykując działalność nieznanego mi p. Strzetelskiego, który na łamach sanacyjnego czasopisma "Nowy Świat" omawia rolę Polonii amerykańskiej na mającej się rozpocząć dnia 10 marca 1947 roku konferencji w Moskwie - zakończył swe wywody zdaniami, które przytaczam w dosłownym brzmieniu: "Istnieją pewne nazwiska, które same przez się są dla nas synonimem zdrady. Należy do nich między innymi nazwisko Strzetelskiego". 
Zwrot ten obraża każdą osobę noszącą wymienione nazwisko, dotyka i mnie osobiście, a ponadto podważa autorytet oficera Wojska Polskiego w czynnej służbie. Proszę o wszczęcie dochodzeń zmierzających do udzielenia mi odpowiedniej satysfakcji ze strony odpowiedzialnego redaktora "Polski Zbrojnej". Występuje na tej drodze, gdyż uważam, że sprawa ta powinna być załatwiona w drodze służbowej. 
Kraków 10 stycznia 1947rok
Czesław Strzetelski, kapitan WP, lekarz weterynarii


Odpowiedź
Ze zdumieniem stwierdziłem, że kpt. Strzetelski Czesław czuje się dotknięty, ze nazwaliśmy znanego reakcyjnego działacza Stanisława Strzetelskiego zdrajcą. Nie przypuszczamy, by jakikolwiek obywatel polski, niosący nazwisko Anders czuł się dotknięty, że Gen. Władysława Andersa nazywamy zdrajcą, tak samo jak nie czuł się dotknięty redaktor naczelny naszego pisma płk. Henryk Werner tym, że w procesie Grocholskiego kilkakrotnie wspominaliśmy o tym, że oskarżony wysługiwał się gestapowcowi Wernerowi. Przypuszczam, że wyjaśnienie to wystarczy kpt. Strzetelskiemu jako satysfakcja. Jeśli nie, to podobne wyjaśnienie jesteśmy gotowi wydrukować w "Polsce Zbrojnej", choć przyznaję, że da dobra sprawy wolałbym tego uniknąć. 
Zastępca Naczelnego Redaktora - L. Przemski mjr. 




wtorek, 19 września 2017

Zdjęcia Stanisława Strzetelskiego z Jerzym i Marią Kuncewicz

Otrzymałem zdjęcia ze zbiorów archiwum Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, oddział Dom Kuncewiczów (http://kuncewiczowka.kazimierzdolny.pl/)
Zdjęcia zostały zrobione w Sea Cliff w Nowym Jorku w roku 1954 w Boże Narodzenie. W Sea Cliff na Long Island istniał pensjonat The Oaks prowadzony przez dwie Janiny - Strzetelską i Czermńską. 
Janina Strzetelską, z domu Mękarska, była żoną Stanisława Strzetelskiego (1895-1969), dziennikarza, współzałożyciela i sekretarza generalnego Polskiego Instytutu Naukowego w Nowym Jorku, w 1951-1955 szefa Polskiej Sekcji Radia Wolna Europa w Nowym Jorku, zaś Janina Czermańska była żoną Zdzisława Czermańskiego (1901-1970), prozaika, malarza i karykaturzysty. Prowadzony przez obie panie pensjonat w Sea Cliff na Long Island odgrywał w kręgu ówczesnej emigracji polskiej rolę ważnego centrum spotkań i integracji. Spotykali się tam 

"Nowojorskie tajemnice życia i śmierci Jana Lechonia" - Beata Dorosz.

http://rcin.org.pl/Content/52765/WA248_68648_P-I-2524_dorosz-nowojor.pdf



Na pierwszym zdjęciu widzimy Marię Kuncewicz oraz Stanisława Strzetelskiego.

 Na drugim zdjęciu widzimy prawdopodobnie moment składania życzeń i wielką zażyłość Stanisława Strzetelskiego i Marii Kuncewicz.
 Trzecie zdjęcie przedstawia Jerzego i Marię Kuncewiczów oraz Stanisława Strzetelskiego. 

wtorek, 29 sierpnia 2017

Część 5 - Wierzę, że Naród Polski będzie kiedyś naprawdę mądrze i długo szczęśliwy...

Po urlopie wracam do publikacji wspomnień mjr. Mariana Strzetelskiego... z czasów I wojny światowej... Oto kolejny odcinek...

Adiutantem pułkowym był zawodowy oficer, z pochodzenia Czech, Oberleutnant H. Gdy awansował na kapitana batalionu, jego miejsce zajął Leutnant rezerwy, niejaki K., Żyd z Wiednia, wyjątkowo tchórzliwa, salonowa kreatura. Był wielkim lizusem, słuchał jakie są nastroje wśród żołnierzy i zaraz donosił o tym swoim przełożonym. Tylko raz mu się zdarzyło brać udział w bezpośredniej walce, jednak z dala od linii frontu. W następstwie tego dość długo chorował, podobno ze strachu dostał sraczki i przez parę dni nie opuszczał latryny. Pan Loutnant wiedział, że pułk. Gilli pochodzi z włoskiej rodziny, a jako że był zaciętym wrogiem Włochów dość często dochodziło do starć między nim a naszym pułkownikiem. Przy każdej nadarzającej się okazji w sposób mało taktowny wypominał mu włoskie pochodzenie i wyśmiewał się z niego. Pułkownik Gilli bardzo Go nie lubił i nader często dawał temu wyraz.


Pan K. uwielbiał również prowadzić rozmowy na tematy polityczne i nieraz udawało Mu się i mnie wciągnąć w takie dyskusje. Oczywiście żałowałem tego później, ponieważ był wyjątkowo mściwym i pamiętliwym Żydem. Po jednej z takich dyskusji gdy starając się zachować pozory bezstronności wypalił:
„…Społeczeństwo polskie jest zdradliwe i niesłowne. Obiecaliście Cesarzowi, że wystawicie parę legionów ochotników gotowych do wojny z Rosją, a udało się wam zaledwie sformować tylko jeden krakowski legion. Zapomnieliście o tym, że rząd austriacki był dla Polaków zawsze „dobrą matką” i winniście Mu dozgonną wdzięczność…”.
Nie wytrzymałem wówczas i pełen największego wzburzenia odpaliłem:
„…Polacy nie z wdzięczności Keiserowi i Austrii walczą w tej wojnie, lecz wykonują swój obowiązek państwowy. Oni to pierwsi sformowali i skompletowali prawie pełne ochotnicze pułki, podczas gdy w niemieckich prowincjach, długo jeszcze takich pułków nie można było utworzyć. Zaś z dobrowolnej ofiary dla monarchii austriackiej, z tych pozostałych w domach wielu kalek, dzieci i starców nie mieliśmy żadnych możliwości i podstaw by skompletować choć jeden ochotniczy pułk. Zresztą i tak Polacy wiedzieli, że w zamian niczego dobrego od rządu austriackiego nie otrzymają…”.
Mocno czerwony na twarzy Leutnant K. odparł:
„…Przecież otrzymalibyście możliwość tworzenia samorządu…”.
Wówczas nie wytrzymałem i z całą stanowczością odparłem krótko i dosadnie:
„…Panie Leutnancie, tę naszą autonomię i możliwość rozwoju własnej kultury i mowy zdobyliśmy ciężkimi ofiarami w kolejnych powstaniach narodowych. Dlatego uważam, że dobrowolnej pomocy w postaci wystawienia jakichkolwiek ochotniczych pułków polskich, czy chociażby pojedynczego polskiego żołnierza ochotnika, nie powinniśmy Austrii dawać żadnej, zwłaszcza, że Niemcy nie tylko nie wystawili ani jednej ochotniczej jednostki bojowej, ale nawet zwykłego obowiązku państwowego, tj. szybkiej mobilizacji niemieckich pułków nie umieją i nie chcą przeprowadzić…”.
Od tego momentu adiutant pułkowy stał się moim zaciętym wrogiem. Jakiś czas później dowiedziałem się, że to On właśnie postarał się w komendzie twierdzy o to, by mimo bardzo dobrej opinii wystawionej mi przez pułkownika Gilliego i oczywistych zasług wojennych, na czas nie został awansowany na Oberleutnanta, choć należało mi się to nawet z automatu. O swoich zasługach jednak nie zapominał nigdy. Od początku rozpoczęcia swojej służby adiutanta pułkowego codziennie jeździł po nowe rozkazy do komendy twierdzy i zwykle późno wracał. Pewnego razu wyczytał w nadesłanym do dowództwa Verardnungsblacie swój awans na Oberleutnanta i nie czekając by zostało to ogłoszone w rozkazie twierdzy, a potem pułku kazał sobie od razu przyszyć drugie gwiazdki do munduru. Tak „awansowany” sam przez siebie pojawił się na koniec kolacji w stołówce oficerskiej. Siedzieliśmy tam w szerokim gronie oficerów, wspólnie z pułkownikiem Gillim i słuchali pięknej gry na fortepianie w wykonaniu jednego z lekarzy pułkowych, polsko-węgierskiego Żyda. Pułkownik od razu zauważył zmianę w dystynkcji Leutnanta i dość spokojnie acz dobitnie zapytał:
„…A kto to pozwolił na doszycie kolejnej gwiazdki do Pan Leutnanta munduru?…”.
Adiutant odpowiedział:
„…Wyczytałem dziś swoją nominację w Verordmurgsblacie, w dowództwie pułku…”.
A na to pułkownik: „…A czy innych awansów tam nie było ogłoszonych?...”.
„…A owszem Panie Pułkowniku, były. Nawet wielu naszych oficerów z naszego pułku było tam wymienionych, ale jakoś nie miałem czasu zanotować ich nazwisk…”.
„…Rozumiem…”, odparł pułkownik. „…Jednak ponieważ awanse nie zostały jeszcze ogłoszone w rozkazie pułkowym, wobec tego rozkazuję Panu natychmiast nieprawnie przyszyte gwiazdki odpruć. Jako mój adiutant obowiązany jest Pan w pierwszej kolejności pamiętać o swoich kolegach, którzy również będą awansowani, a dopiero później o sobie…”.
I tak zzieleniały ze złości Leutnant, przy ogólnej wesołości zebranych oficerów, odpruł nieprawnie przyszyte gwiazdki, wykorzystując w tym celu pożyczony od jednego z żołnierzy scyzoryk.
Dowódcą jednego z batalionów był Pan major W. były wykładowca Kursów Wojskowych ZWC (Szkoły Kadetów) we Lwowie, okrutnie zarozumiały i mściwy oficer austriacki „Komisknopf”. Na samym początku naszego pobytu w Przemyślu chodził on dwa razy dziennie na plac ćwiczeń swojego batalionu przechodząc zawsze koło baraku-ziemianki, który oddział nasz na kwatery dla siebie budował. Każdy szczegół tej budowy omawiałem z moimi podoficerami kierując się we wszystkim rachunkiem ekonomiczny, czasem pracy, mając szczególnie na względzie wygodę i zdrowie moich żołnierzy oraz trwałość i wygląd baraku. Dość często opuszczałem plac budowy by doglądnąć ścinki drzewa w lesie lub rzucić okiem na postępy prac przy budowie stajni dla koni. Również w sprawach służbowych zaglądałem do kancelarii pułkowej. Pan major W. w czasie mojej nieobecności przechodząc obok, zawsze zatrzymywał się przy budowie naszego baraku-ziemianki, patrzył, podglądał i notorycznie krytykował i wytykał moim żołnierzom rzekome błędy budowlane rozkazując by zastosowali się do Jego zaleceń. Podoficerowie moi starali się bronić jak umieli i mówili, że prace budowlane wykonują na mój rozkaz, tak jak to zostało już raz ustalone, a życzenia i zalecenia Pana majora dotyczące zmian w budowie baraku niezwłocznie mi zameldują. Lecz majora to nie zadowalało i przy moich żołnierzach podważał moje kompetencje mówiąc:
„…Ten Wasz Leutnant nic nie rozumie się na budowie…”.
Tego było już za wiele. Natychmiast zameldowałem o tym pułkownikowi Gilliemu, który zdziwiony odpowiedział:
„…Panie Leutnancie, jako oficer należący do sztabu pułku we wszelkich sprawach, w tym i związanych z budową nie tylko baraków dla wojska ale i innych rozwiązaniach inżynieryjnych podlega Pan moim i tylko moim osobistym rozkazom. Jako Pana przełożony z góry akceptuję wszystko to co wspólnie z podległymi Panu żołnierzami wykonuje Pan na potrzeby naszego pułku. Gdyby w przyszłości zdarzyło się, że zostanie Pan przez starszego od Pana rangą oficera zapytany dlaczego tak Pan czyni, proszę odpowiedzieć, nie wdając się w szczególne dyskusje, że ma Pan odgórne polecenie słuchać i wykonywać rozkazy dowódcy pułku. Gdyby w przyszłości taki natrętny oficer mimo wszystko wymagał od pan posłuszeństwa to proszę skierować Go wprost do mnie. Czy to jest jasne? …”.
„…Tak jest Panie pułkowniku…”, odpowiedziałem stojąc wyprostowany jak struna.
Następnego dnia jestem z moimi żołnierzami przy kończącej się budowie baraku. Z daleka widzę, że zbliża się do nas major i jakoś dziwnie uśmiecha się pod wąsem. Przystanął i znów zaczął krytykować nasze poczynania i wskazywać gdzie jak i co należy poprawić. „…To wszystko nie ma sensu. Niech Pan popatrzy Panie Leutnancie jak ten dach jest nie fachowo pokryty, ściany są krzywe i zaraz się rozlecą. Nakazuję Panu prace te wykonać inaczej…”.
„…Panie majorze…” - odpowiedziałem grzecznie acz stanowczo- „…uważam, że prace swoją wykonujemy solidnie i dobrze, niczego nie będziemy zmieniać i modyfikować, zaś w razie jakichkolwiek wątpliwości bardzo proszę zgłosić się do dowódcy pułku. Taki otrzymałem rozkaz od mojego bezpośredniego przełożonego i tylko takie rozkazy są dla mnie miarodajne. Natomiast jeśli Pan major jest innego zdania to bardzo proszę zwrócić się z tym już bezpośrednio do pułkownika Gilliego…”.
W tym momencie major zrobił się czerwony na twarzy, zagryzł w złości wargi, rzucił na mnie złowrogie spojrzenie, mruknął pod nosem:
„…Jeszcze zobaczymy…” - odwrócił się na pięcie i odszedł.
I tak rozpoczęła się między mną a nim prawdziwa wojna o wpływy. Kiedy ja byłem obecny przy swoich ludziach, on przechodząc obok nie zatrzymywał się wcale i nie zaczepiał nikogo, zaś kiedy mnie nie było chętnie przystawał i drwiąco krytykował pracę moich żołnierzy. Pouczeni przeze mnie podoficerowie grzecznie odpowiadali na Jego zaczepki, zaś pozostali w milczeniu wykonywali powierzoną im pracę. Nieraz, gdy udało mi się trochę wcześniej wrócić z lasu czy w miarę sprawnie załatwić sprawy służbowe w kancelarii pułkowej, stałem ukryty za belkami przygotowanymi do budowy stajni i obserwowałem jak major próbował rozdmuchiwać i wyolbrzymiać najmniejsze wręcz drobnostki, do rangi dużego problemu. Wściekłość i przejmowanie się różnymi mało znaczącymi duperelami były naprawdę godne Jego osoby.
Gdy zakończyliśmy budowę baraków i stajni otrzymałem rozkaz naprawy drogi dojazdowej do jednego z fortów twierdzy. Część tej drogi zupełnie zniszczonej przebudowałem na tak zwaną drogę kręglakową. Budowa nowej drogi była prowadzona następująco: z głębokich kolein drogowych została najpierw wybrana błotnista maź, która zalegała na całym obszarze dojazdowym do fortu. Gdy w końcu udało się nam osuszyć teren, w tych głębokich rowach został ułożony chrust i trochę grubsze, pocięte na krótko pnie drzew, kręglaki. Całość następnie została zasypana suchą ziemią i dokładnie ubita, tak że zarówno wojsko jak i wszelki sprzęt wojskowy mógł swobodnie, nie grzęznąć w błotnistej mazi, taką drogą przejechać. Pewnego dnia, gdy moi żołnierze uwijali się przy robocie, napatoczył się znowu rzeczony Pan major W. i zaczął się wyśmiewać, drwić i robić niezbyt grzeczne uwagi na temat naszej pracy.
„…Panie Leutnancie, przecież taka robota to strata czasu …” – wypalił.
„…Przecież każdy prosty chłop rozumie, że tak się nie robi. Wystarczy na to całe błoto narzucić trochę chrustu, przysypać suchą ziemią i gotowe. Taka robota którą tu wykonujecie, tylko marnowanie sił i środków. Jestem pewien, że taka droga nie wytrzyma nawet tygodnia gdy przejadą po niej, armaty, wozy czy inne pojazdy wojskowe…”.
„…Gwarantuję…” – odparłem, „…że ta droga nawet przy znacznym ruchu wojska wytrzyma co najmniej ze trzy miesiące, albo i dłużej…”.
„…Jak Pan śmie kwestionować moją opinię i twierdzić coś podobnego. To ja przecież byłem kierownikiem i wykładowcą na kursach wojskowych we Lwowie, wiem co mówię i jeśli twierdzę, że ta droga nie wytrzyma więcej jak tydzień to tak też będzie…”.
„…Panie majorze…” – odparłem spokojnie, „…to ja jestem fachowcem, w dziedzinie budowy dróg, trzy lata pracowałem jako kierownik konserwacji i budowy dróg w powiecie drohobyckim. Posiadam duże doświadczenie w tym względzie i jeśli twierdzę, że ta droga budowana w pocie czoła przez moich żołnierzy, pod moim kierunkiem, wytrzyma co najmniej trzy miesiące to tak będzie. A teraz bardzo proszę by nie przeszkadzał Pan w wykonywaniu naszej pracy. Żegnam…”.
Zasalutowałem i odszedłem. Major stał jeszcze chwilę z szeroko otwartymi ze zdziwienia ustami, próbując coś jeszcze powiedzieć. W końcu czerwony ze złości, odwrócił się na pięcie i odszedł wielce urażony. Natychmiast też zameldowałem o całym zajściu pułkownikowi Gilliemu, który wezwał majora do siebie i po krótkiej wymianie zdań zabronił Mu wtrącać się do wykonywanych przeze mnie prac.
Nie była to jednak ostatnie starcie z upartym i mściwym majorem. Paręnaście dni później wezwał mnie do siebie pułkownik Gilli i poinformował mnie, że mam wybudować kaplicę pułkową, w której odbywać się będą msze i wszelkie uroczystości religijne. Najbliższa uroczysta msza pułkowa miała się odbyć już za tydzień w niedzielę. Czasu nie było więc za wiele. Deski na budowę kaplicy miałem otrzymać od majora W., który miał je zgromadzone na dwóch dużych stosach, przy barakach, w których kwaterował jego batalion. By nie drażnić majora swoją osobą, posłałem więc jednego ze swoich podoficerów z kilkoma żołnierzami po deski. Podoficer grzecznie zameldował, że z rozkazu pułkownika przychodzi po deski na budowę kaplicy. Jednak Pan major rozpoznał go, skojarzył, że należy do mojego oddziału i odpowiedział, że desek nie ma. Wówczas sam pofatygowałem się do majora i po raz kolejny zażądałem z rozkazu pułkownika wydania desek. Jednak major po raz kolejny odpowiedział:
„…Przecież powiedziałem Pana żołnierzom, że desek nie mam…”.
„…Ależ Panie majorze…” – odpowiedziałem, …”przecież widzę, że na podwórzu leżą pięknie ułożone dwie sterty desek. A może mnie wzrok myli?...”.
„…Dobrze pan widzi Panie Lejtnancie, ale tych desek nie dam, bo są przeznaczone na potrzeby mojego batalionu, a nie na jakąś kaplicę. Proszę się postarać o inne…”.
„…Rozumiem…” – odparłem – „…ale wie Pan, że będę musiał zameldować o tym pułkownikowi…”.
„…Niech Pan robi co pan chce…’ - odparł wściekły major.
Zasalutowałem i odszedłem kierując swe kroki prosto do kancelarii pułkowej. Gdy pułkownik Gilli usłyszał, że kaplicy nie wybuduję na czas, gdyż major desek nie chce wydać, bardzo się zdenerwował i odparł, że jeszcze dziś porozmawia z upartym majorem. Wychodząc, natknąłem się na wściekłego majora, który nie omieszkał mruknąć do mnie:
„…Pewnie już Pan naskarżył na mnie do pułkownika…”.
„…Nie Panie majorze, zameldowałem tylko, że Pan major desek wydać nie chce. Pan pułkownik Pana oczekuje…”.
Major wszedł i głośno zamknął za sobą drzwi. Po dłuższej chwili wyszedł cały czerwony i kipiący ze złości wycedził przez zęby:
„…Bierz Pan te deski i wynoś się Pan czym prędzej. Niech więcej Pana moje oczy nie widzą. Jesteś pan upartym polaczkiem…”
Tego było już za wiele. Zdecydowanie odparłem:
„…Bardzo przepraszam Panie majorze, ale obrażać mnie Pan nie ma żadnego prawa. Przyszedłem do Pana w sprawie czysto urzędowej, w sprawie desek na budowę kaplicy, a Pan traktuje mnie jak wroga. Przecież zarówno ja jak i Pan jesteśmy przez władze wyższe powołani do pełnienia i wykonywania obowiązków służbowych i wykonując rozkazy, nie możemy się kierować osobistymi antypatiami. Niestety będę zmuszony raz jeszcze zameldować o całym tym zajściu do dowódcy pułku i złożyć na pana zachowanie pisemną skargę i raport…”.
Raport został złożony, deski zabrane, a kaplica na czas zbudowana. A major? Pułkownik rozkazał Mu ustosunkować się na piśmie do moich zarzutów. Po paru dniach przysłał odpowiedź napisaną na dwóch arkuszach papieru. Wyparł się wszystkiego i wyjaśnił, że musiałem Go źle zrozumieć i jeśli zrozumiałem Jego wypowiedź w sposób opaczny, tak że poczułem się urażony to on gotów jest mnie przeprosić, chociaż nie rozumie dlaczego się na Niego obraziłem. Nigdy nie miał przecież złych zamiarów w stosunku do mnie. Konkluzja była taka, że ostatecznie mnie przeprasza, chociaż tak naprawdę przyszło Mu to z wielkim trudem. Pułkownik zapytał mnie czy chcę oddać sprawę do sądu czy też wystarczy mi taka forma przeprosin zaprezentowana na piśmie przez majora. Odparłem, że mimo tego, że w oświadczeniu majora jest sporo kłamstw i nieścisłości jednak ze względu na fakt, że to czas wojenny i szkoda czasu by zajmować się takimi bzdurami przyjmuje te wymuszone przeprosiny majora i sprawę zamykam. Pułkownik podziękował mi za takie podejście do sprawy, a major od tego czasu omijał mnie szerokim łukiem.
Tuż przed drugim oblężeniem miasta major otrzymał pod swoje dowództwo dwa bataliony. Przy ich użyciu miał eskortować tabor wojskowy jadący z amunicją i żywnością z Sanoka. W tam czasie linia kolejowa była już przecięta, a Moskale zamykali już pierścień oblężenia wokół Przemyśla. Major z żołnierzami z dwóch batalionów urządził obronny postój w jednej ze wsi oddalonej od Przemyśla o jakieś 15 kilometrów. Tam dowiedział się od chłopów i Żydów, że Moskale pokazują się już na drodze sanockiej. Były to jednak tylko pojedyncze patrole rosyjskie wysłane w celu rozpoznania sytuacji. Major przestraszył się jednak i posłał raport wprost do komendy twierdzy (zamiast do dowódcy pułku), że przeważające siły wroga wszelkich rodzajów broni otaczają Go, tak, że dalej iść nie może i czeka dalszych rozkazów lub przysłania posiłków. Otrzymał więc rozkaz cofnięcia się z powrotem do twierdzy, co z radością uczynił. Nie dał przy tym żadnej możliwości swej sile zbrojnej ujrzenia i zetknięcia się w bezpośrednim boju chociaż z jedną twarzą rosyjską. Pułkownik chciał postawić majora za to pod sąd polowy, jednak major znalazł lekarza, który wystawił mu świadectwo lekarskie mówiące tym, że z powodu silnego rozstroju nerwowego Pan major nie może pełnić służby frontowej. Oddelegowano go więc do pracy w administracji w jednym ze szpitali wojskowych w Twierdzy Przemyśl. I tak skończyła się kariera wyjątkowo nadętego, zarozumiałego i tchórzliwego oficera austriackiego.

cdn...


piątek, 4 sierpnia 2017

Część 4 - Wierzę, że Naród Polski będzie kiedyś naprawdę mądrze i długo szczęśliwy...

Ciąg dalszy wspomnień mjr. Mariana Strzetelskiego... 

Następnego dnia rano dobrze już było po ósmej gdy zaczęliśmy wysuwać nosy spod koców i wzajemnie rozglądać się obok jakiego sąsiada spaliśmy. Okazało się, że obok mnie spało dwóch kapelanów, polski i ruski oraz trzech jakiś innych oficerów. Wstałem więc zaraz, ubrałem się i wtedy Jan przyniósł mi gorącej, choć niezbyt mocnej kawy oraz pajdę chleba grubo posmarowaną masłem. Znalazła się też jakaś miednica, z której wszyscy skorzystaliśmy i w końcu wyczyszczeni i w miarę umyci wyszliśmy z baraku zobaczyć otoczenie w którym mieliśmy spędzić następne parę miesięcy prawdziwej wojny. W ten sposób rozpoczął się kolejny dzień, 12 sierpnia 1914 roku.


Wkrótce też zaczęło się rozgrupowanie naszych oddziałów oraz wykwaterowywanie artylerzystów i innych żołnierzy z nieprawnie zajętych przez nich baraków. Naprędce urządzono też kancelarię, a ja z mym oddziałem otrzymałem rozkaz urządzenia dla całego pułku latryn polowych. Miejsce zostało wybrane w chaszczach tuż obok baraków. Od magazyniera otrzymałem techniczny rynsztunek oddziału, czyli łopaty, kilofy i deski. Już po południu około dziesięć dyskretnych „kącików zadumy” było gotowych. Był to nasz pierwszy, choć nie ostatni bojowy chrzest saperski. Odebrałem też pierwszą pochwałę od ppłk. Gillli'ego, który stwierdził, że miejsce na latryny zostało bardzo dobrze wybrane, praca przebiegła szybki i sprawnie. Widać było, że żołnierzy rozpierała duma.
Po szczegółowym rozeznaniu sytuacji związanych z barakami okazało się, że niestety są za małe i za ciasne i nie pomieszczą wszystkich żołnierzy. Racjonalny podział i przydział dla poszczególnych oddziałów był niemożliwy, a do tego i kuchnia nie nastarczała z jedzeniem dla zbyt dużej ilości żołnierzy, dlatego też podjąłem decyzję, że moich żołnierzy czasowo odsyłam do ich batalionów. Tylko na czas ich szkolenia i zaplanowanych prac saperskich nakazałem meldować się u mnie. Nie bardzo mi się to wszystko podobało, więc podsunąłem dowódcy pułku myśl wybudowania dla naszego oddziału, własnymi środkami polowego baraku. Przecież odpowiednie narzędzia posiadaliśmy, a i sporo drzewa rosło obok w lesie. Pułkownik zaaprobował mój pomysł, więc dość szybko załatwiłem pozwolenie na wyrąb drzew w komendzie twierdzy, wybrałem odpowiednie miejsce na posadowienie baraku, naszkicowałem na kartce budynek, który miał częściowo być ukryty w ziemi, rozdzieliłem obowiązki między swoich żołnierzy i wkrótce robota rozpoczęła się na dobre. Jedni kopali, drudzy plantowali teren, inni zaś ścinali w lesie drzewa i końmi ściągali je na plac budowy. Las, który był własnością ks. Sapiechy z Krasiczyna rósł niedaleko baraków. Jednak, że konie nie codziennie były dostępne, więc żołnierze moi przeważnie zwozili ścięte tam drzewo budulcowe bez ich pomocy, jedynie wykorzystując do tego siłę swoich mięśni. Cieśle cięli pnie na deski i aż miło było patrzeć z jaką ochotą pracowali i jak szybko prace postępują do przodu. Żołnierze zdawali sobie sprawę z tego, że im szybciej „chałupę” sobie postawią z własną kuchnią, spiżarnią i miejscami do spania, tym szybciej będą „panami” u siebie i nie będą tułać się po obcej kompanii, gdzie im wcale za dobrze przecież nie było. Z dnia na dzień praca aż kipiała nam w rękach, a dowódca pułku nawet parę razy dziennie do nas zachodził, przyglądał się, chwalił postęp prac i dało się odczuć, że między nim i moim oddziałem powoli nawiązuje się coraz silniejsza nić sympatii. Żołnierze moi tak szybko i z taką ochotą uwijali się w swojej pracy, że już na koniec sierpnia barak był gotowy. Był to budynek z bali sosnowych, na pół w ziemi ukryty, i dobrze zamaskowany. Miał osobną murowaną kuchnię, w której był piec z kominem, spiżarnię, sionkę i dużą izbę, w której mogło pomieścić się 54 ludzi. Izba była oświetlona czterema dużymi oknami. Barak był dobrze osuszony głębokimi rowami odwadniającymi. W ogóle robił bardzo przytulne wrażenie. Z zewnątrz, zwłaszcza od strony zagłębionych w terenie okien, zwłaszcza fragmentami obitymi białymi deskami, przypominał jakiś domek myśliwski lub staropolskie obronne miejsce. Niedaleko baraku żołnierze moi postawili z grubych okrąglaków dość masywny spichlerz, który później, dzięki swojej zapobiegliwości i sprytowi zapełnili prowiantem na „czarną godzinę” wojny. Rozpoczęliśmy też budowę dużej stajni dla koni pułkowych. Stajnia miała być również częściowo w ziemi ukryta, posadowiona z pół okrąglaków, solidna i mocna.
Tak mijał nam dzień za dniem i kolejne dwa, trzy tygodnie przebiegły nam na szkoleniach oddziału, pracy przy budowie baraku, spichlerza czy stajni, a potem innych saperskich zadaniach i nowych wyzwaniach. Zaczęliśmy się nawet przyzwyczajać do tych obowiązków i nikt nie myślał o Moskalach, którzy zdawało się nam, że są jeszcze daleko i tu do nas być może nigdy nie dojdą. Jako dowódca oddziału mieszkałem dość dobrze. Żołnierze zrobili mi nawet mały stolik i krzesło, a mój nieoceniony Jan wytrzasnął nawet skądś całkiem solidne łóżko, na którym położył dobrze wypchany siennik. Mieszkanie dzieliłem wspólnie z dwoma Czechami, (jeden z nich był dr praw z Pragi i „menagemaistrem” pułkowym), jednym Morawianinem, jednym lekarzem - niemieckim Żydem i jednym Austriakiem. Chociaż w swojej kwaterze raczej mało przebywałem, gdyż przeważnie dzieliłem los z moimi żołnierzami w polu i w trakcie ich szkolenia, to jednak z moimi współlokatorami jakoś powoli się zżyłem, być może dlatego, że wszyscy starali się nie poruszać tematów politycznych w trakcie naszych wieczornych długich rozmów. Stołówka oficerska była dość duża. Ładna sala ze stojącym pośrodku dużym stołem i trzema małymi pod ścianą sprawiała wrażenie czystej i przestronnej. W trakcie posiłków siadałem przeważnie pod ścianą, gdyż nie chciałem wciąż ustępować miejsca spóźniającym się starszym ode mnie rangą oficerów. Poza tym mając całą salę przed oczami mogłem bez większych przeszkód obserwować co dzieje się w stołówce i przy stołach.
W pierwszych dniach września 1914 roku rozkazem komendy głównej Twierdzy Przemyśl, z całym moim oddziałem zostałem przydzielony do Jemie Direction Przemyśl, czyli Szefostwa Inżynierii i Saperów. Od tego momentu Przemyśl zaczął się dość szybko fortyfikować. Gdy przybyliśmy prawie trzy tygodnie temu, okazało się, że obrona Twierdzy nie była do końca przygotowana. Przed fortami rowy były przeważnie porośnięte trawą i różnymi chaszczami, częściowo też zasypane, niektóre skarpy pozsuwały się, zaś przedpole było mocno zarośnięte. Okopy pomiędzy fortami prawie nie istniały, zaś drutu kolczastego prawie w ogóle nie było widać. Nie należy zapomnieć, że te porośnięte forty w samym centrum Twierdzy od miasta Przemyśl były oddalone o około 8-9 km i gdyby Moskale byli w tym czasie podeszli pod samo miasto, to z pewnością dość szybko zdobyli by go, tak było źle ufortyfikowane.
Twierdza Przemyśl miała trzy pierścienie obronne. Pierwszy to mury obronne, ceglane, ciągnące się wokół miasta, ze strzelnicami i małymi fortami żelaznymi bronionymi. Drugi pierścień był między pierwszym a zewnętrznymi fortami, o kilkanaście kilometrów od pierwszego oddalony. Ten pierścień zaczęto dopiero teraz urządzać. Przeważnie były to rabaty ziemne i drzewne. Wszędzie okopy, reduty, ściany z drutu kolczastego i ukryte dostępy do okopów. Gdzieniegdzie tylko dało się zauważyć forty murowane. Jeden z takich fortów, usytuowany przy Lwowskim gościńcu – „ Fort Łapajówka”, budowałem parę tygodni później.
W wielu miejscach przed przygotowanymi okopami rósł gęsty, stary las. Dowództwo rozkazało więc usuwać takie przeszkody, by utrudnić podejście nieprzyjacielowi, a ułatwić obronę naszym żołnierzom. W ten sposób, mając dodaną do pomocy cywilną kompanię roboczą wyciąłem w pień w ciągu niespełna czterech godzin około 40 morgów lasu. Nie zwracaliśmy przy tym uwagi ani na fakt czy są to stare kilkusetletnie drzewa, czy młode mające dopiero kilka lat młodniki. Ich wartość też nie miała znaczenia. Byle prędzej wyciąć byle więcej. Zwłaszcza na stokach praca szła nad wyraz sprawnie i szybko. Najpierw niżej podcinano piłą parę mniejszych drzew, a następnie wyżej rosnące stare, rozłożyste i wysokie drzewa podcinano aż do skutku i wykorzystując przy tym wiejący wiatr zwalano w kierunku tych mniejszych nadciętych. Powstawał wtedy efekt domina. Zwracano przy tym uwagę, by drzewa padały wierzchołkami w kierunku, z którego mógł w przyszłości nacierać nieprzyjaciel. Po tej rzezi drzew drobne gałęzie odcinano od głównego pnia, a grube konary zostawiano, ogławiano i zaciosywano na ostro. W ten sposób tworzyliśmy naturalne zasieki. Drobne obcięte gałęzie i liczne liście trzeba było wygrabić spod zasiek, wywieźć na otwarte pole i spalić. Praca była dość ciężka. Z powodu znacznego oddalenia od Lipowicy, gdzie kwaterowaliśmy, obiad zazwyczaj jadaliśmy wieczorem, po powrocie z pracy. Wtedy też dopiero dane nam było umyć się i odpocząć. Mój poczciwy adiutant Jan, nie lenił się i codziennie chodził do miasta (Przemyśla), odległego od Lipowicy o około 10 km. Przynosił mi stamtąd bułki, szynkę, butelkę piwa i ze dwa funty świeżych owoców. Po powrocie z pracy, zamiast obiadu, jadałem w menaży w Lipowicy sutą kolację. Moi żołnierze zaś w czasie pułkowej, godzinnej przerwy obiadowej zazwyczaj piekli na ognisku ziemniaki i tym się posilali.
Do końca listopada 1914 roku byłem wciąż to w dyspozycji pułku to szefostwa Inżynierii. W okolicy budowaliśmy z okrąglaków i desek drogi dojazdowe, kopali studnie. Wybudowaliśmy również dwa duże drewniane schrony ziemią przykryte. Jeden z przeznaczeniem dla dowództwa pułku, a drugi dla kancelarii. Schrony te były bardzo dobrze zamaskowane i ukryte, wejścia niewidoczne. Miały drewniane, strugane podłogi i ściany i wyposażone były we wszelkie wygody. Wykonaliśmy również inne dwa duże schrony przeznaczone dla dwóch kompanii, jednak z braku czasu zostały mniej elegancko urządzone i wyposażone jak te dla dowództwa pułku. Naszym dziełem były również pułkowa kuźnia i stajnia, które zostały wykonane bardzo porządnie. Postawiliśmy również chyba kilkadziesiąt „wygódek” z podwójnych ścian plecionych z wikliny, wewnątrz ocieplanych sianem. W różnych stronach twierdzy doprowadziliśmy do porządku okopy. Oczyściliśmy je i zamaskowali przedpola, ufortyfikowali również jedną redutę ziemną, a w kilkunastu miejscach założyli sześcio i dwunasto krotne przeszkody z drutu kolczastego. Wszystko to wykonywaliśmy mieszkając w Lipowicy, dokąd wracaliśmy przeważnie późnym wieczorem czy nawet w nocy, okrutnie zmęczeni i głodni.
Mój adiutant Jan nie opuszczał mnie na krok i mimo mojego zakazu wciąż przynosił mi sute śniadania, które konsumowałem w porze obiadowej. Było mi trochę wstyd przed moimi żołnierzami, że oni zwykle są bez obiadu, a ja zajadam się chlebem z szynką i owocami. Jednak poważny zazwyczaj Jan twierdził, że tak źle nie jest gdyż każdy żołnierz codziennie zabiera ze sobą na zajęcia i chleb i po kilkanaście ziemniaków, które potem w czasie przerwy, na ognisku piecze. Wstydzić się więc nie mam czego, gdyż oni wcale nie gorzej żyją ode mnie. Cóż więc maiłem robić. Musiałem poddać się tej prostej filozofii Jana, tym bardziej, że im dłużej próbowałem oponować tym On częściej twierdził, że nie mam prawa lekceważyć swojego zdrowia i jako dowódca powinienem odżywiać się zdrowo. Widzisz więc moja kochana Czesiu, komu teraz masz w pewnej mierze do zawdzięczenia, że Jan stojąc nade mną „jak kat nad skazańcem” nie dopuścił do tego bym, w tych ciężkich miesiącach wojskowej mitręgi schudł i zapadł na zdrowiu. A jaki ten Jan był po swojemu nieraz komicznie praktyczny. Otóż pewnego razu byłem mocno zakatarzony i na planowaną robotę saperską zabrałem ze sobą tylko dwie nieduże jasne chusteczki do nosa, które w krótkim czasie zużyłem. Gdy Jan przyniósł mi jak zwykle śniadanie, powiadam mu, że musi mi kupić z tuzin porządnych chusteczek, które nadadzą się na słotną pogodę. Za niedługo więc rzeczywiście Jan przyniósł mi tuzin ciemno kolorowych, mocnych chusteczek, ale przeznaczonych dla tych, co zażywają tabaki i oświadczył, że dlatego takie kupił, bo są praktyczne i mocne, nie zniszczą się w trakcie używania w warunkach bojowych tak szybko jak słabsze białe. W towarzystwie zaś innych oficerów mogę używać porządne białe. W pierwszej chwili chciałem mocno go zbesztać za niepotrzebny wydatek, jednak szczerość z jaką mówił o tym rozbroiła mnie i zaniechałem tego. Zresztą okazało się potem, że chusteczek tych wystarczyło na cały mój pobyt w niewoli rosyjskiej, a nawet i dłużej, gdyż przywiozłem je ze sobą powrotem, gdy w końcu po ośmiu latach tułaczki powróciłem do Polski z „Bolszewi”. Bardzo często gdy po całodziennej pracy wracałem pod wieczór na kwaterę mocno zmęczony, marząc jedynie o suchym i ciepłym łóżku , Jan tak długo „gderał”, że w końcu zmuszał mnie do zjedzenia ciepłego posiłku w wojskowej stołówce. Przy tej całej swojej trosce o mnie był nad wyraz uczciwym, wielce zaradnym i prostolinijnym człowiekiem. Nigdy nikogo nie oszukał, ale też i potrafił upomnieć się o swoje. Starałem się więc jak mogłem doceniać zawsze jego wysiłki i robiłem tak by Mu ze mną było dobrze. Pewnego razu dawny „zugsfuhrer”, a później „feldfebl” Ukrainiec K., który sprawował zarząd nad moim oddziałem, zaczął żołnierzy moich oszukiwać i kucharzowi kazał sobie specjalnie i obficiej gotować oraz jakieś „frykasy” szykować. W dodatku tych, którzy mu się sprzeciwiali zaczął zastraszać i szykanować. Wówczas Jan zameldował mi o tym wszystkim, sugerując bym pozbawił Go funkcji szefa oddziału. Tak też uczyniłem. Odebrałem Ukraińcowi klucze od spiżarni i spichlerza i od tego czasu sam układałem menu dla oddziału, a i żołd też sam wypłacałem moim żołnierzom. Wkrótce też przekonałem się, że mój nieoceniony Jan często, w trakcie mojej nieobecności zastępował mnie w oddziale. Gdy np. któryś z żołnierzy na skutek swojej lekkomyślności czy niedopatrzenia coś źle wykonał lub po prostu zapomniał, wówczas Jan tak długo Go dopytywał i tłumaczył, aż żołnierz ów pokajał się i przyrzekł poprawę. Ja jednak dowiadywałem się o tym od Jana dopiero jakiś czas później. Przy wydawaniu posiłków żołnierzom starałem się być zawsze obecny i pilnowałem by nie było faworyzowania jednych kosztem drugich, ulubieńców kucharza. Dość często starałem się otrzymać dodatkowe przydziały dla mojego oddziału. Dzięki temu, że ppłk. Gilli darzył sympatią nasz oddział i w pismach kierowanych do dowództwa pułku zawsze nas chwalił i wskazywał jako wzór do naśladowania innym, więc te „ekstra wrzuty” dla moich ludzi udawało mi się czasem uzyskać.
W swoim oddziale miałem dobrych stolarzy, tokarzy, ślusarzy i kowali, więc Ci w wolnych chwilach wykonywali przeróżne sprzęty codziennego użytku dla naszych oficerów. Były to różnego rodzaju kufry, kuferki, krzesła, taborety, laski, znakomite wprost narty czy użyteczne w zimie sanki. Za wykonane zamówione sprzęty otrzymywali oczywiście jakieś wynagrodzenie. W czasie drugiego oblężenia Twierdzy Przemyśl gdy coraz gorzej zaczęło się dziać z zaprowiantowaniem oddziału, każdy z moich rzemieślników składał połowę ekstra zarobionych pieniędzy na ręce wybranego spośród żołnierzy skarbnika, który zapisywał w książeczce kasowej nazwiska i otrzymane kwoty. Poza tym wszyscy żołnierze oddawali również część swojego żołdu z przeznaczeniem na zakup niezbędnych artykułów żywnościowych, czym zajmowała się specjalnie wybrana w tym celu komisja. W ten sposób zakupioną żywność magazynowano w spichlerzu. Przez cały ten czas zarządzałem i wydawałem żywność osobiście i czuwałem nad tym by wystarczyło jej na jak najdłuższy czas. Gdy pod koniec drugiego oblężenia twierdzy przez Moskali było już naprawdę bardzo źle z pozyskaniem jakiejkolwiek żywności, to jednak mimo wszystko, dzięki licznym znajomościom, drogą nieoficjalną udawało się nam jeszcze nie jedne zapasy wydostać z mocno strzeżonych magazynów żywnościowych. Był w tym bardzo pomocny nasz nowy zarządca „menaży”, z pochodzenia Czech, który tylko sobie znaną drogą potrafił „załatwić” zapasy ryżu lub mąki oraz kawy i mydła, a nieraz i wódki. Tak też dość wolno ale stale nasze zapasy żywnościowe powiększały się. Cały czas sprawowałem nad nimi pieczę i codziennie rozchodowałem je bardzo ostrożnie uważając, by i na najczarniejszą godzinę wystarczyły dla wszystkich moich żołnierzy. Wkrótce dość szybko dało się zauważyć, wzbogacenie naszych zapasów w porównaniu z innymi oddziałami. Bardzo często zarówno w początkach oblężenia jak i później już w miesiącach zimowych, gdy wracaliśmy na kwatery dość późno w nocy, okrutnie zmęczeni ciężką pracą i daleką drogą, zawsze zwracałem uwagę by być obecnym przy wydawaniu posiłków dla moich żołnierzy i pilnować porządku i patrzeć by wszyscy zawsze otrzymywali jednakowe racje żywnościowe. Zdarzało się często, że posiłki wydawane były i dla ponad 300 ludzi, gdyż stołowali się nie tylko zwykli żołnierze ale i liczni ordynansi, posłańcy, żandarmi polowi czy specjalne patrole wojskowe. I wszyscy głodni, a porcje nie zbyt duże, jednakowe. Gdy w końcu wydawanie posiłków dobiegło końca, wówczas dopiero mogłem pójść do stołówki oficerskiej by się posilić. Ponieważ z różnorakich robót część żołnierzy wracała czasami wcześniej, a inna część nawet późno w nocy, więc racjonalnego porządku dnia nie dało się ustalić. Dlatego też moim żołnierzom pozwoliłem na zwracanie się do mnie ze swoimi prośbami czy zażaleniami w każdej wolnej chwili, bez oficjalnego raportu. Gdy np. widziałem, że któryś z żołnierzy jest przeziębiony, mocno zmęczony lub ma problemy z żołądkiem wówczas sam kazałem mu zostać w baraku, by mógł w miarę swoich sił i możliwości wykonać jakąś lżejszą pracę, odpocząć i wydobrzeć. Wówczas taki :”chory” delikwent prostował gwoździe, strugał drewniane łyżki czy wykonywał kołki do butów, których zawsze brakowało w intendenturze. W ten sposób wszyscy mieli jakieś zajęcie, nie nudzili się i nie myśleli o ucieczce.
Na moją propozycję awansowania żołnierzy dowódca pułku Gilli zamianował mi dwie pary szarż, tak że w zimie na 54 żołnierzy miałem aż 35 wyższych stopniem, w tym kilku feldfebli, między innymi Ukrainiec K., oraz ślusarz Polak Cisek, jak również sześciu zugrfurehrów, oraz kilku kapralów i freiterów. Wprawdzie już przy drugim mianowaniu przeprowadzonym wśród moich żołnierzy, Gilli, który w tym czasie został już awansowany do stopnia pułkownika, oponował trochę mówiąc, że kompania nasza będzie miała szarż grubo ponad normę i że nie będzie kto miał pracować w oddziale, gdy będą sami podoficerowie. Jednak na skutek moich usilnych zapewnień, że mianowanie żołnierza podoficerem jest formą jego wynagrodzenia za ciężką pracę oraz sumienne i rzetelne podejście do wykonywanych obowiązków służbowych, oraz że taki wyróżniony żołnierz będzie musiał nawet jeszcze lepiej i mocniej się starać by podołać swoim obowiązkom i służyć przykładem innym zwykłym szeregowcom, udało mi się przekonać dowódcę i awanse zostały zatwierdzone. Pułkownik Gilli nigdy tego nie żałował, gdyż nieraz miał możliwość przekonać się o tym osobiście w trakcie przeprowadzania licznych inspekcji naszej kompani.
Najlepszym lekarstwem dla wszystkich żołnierzy cierpiących na tęsknotę za bliskimi i rodzinnym domem oraz żal i codzienną ogarniają ich apatię, które przecież bardzo szybko mogłyby zabić ich siły oraz chęć do pracy i wykonywania rozkazów przełożonych, było nie dopuścić by się nudzili. Dlatego też jako ich przełożony zawsze wymagałem od moich żołnierzy dużo. Codziennie starałem się zająć ich w zwykłej pracy czy szkoleniu, nie zapominając oczywiście o pochwałach z dobrze spełnionych obowiązków. Praca to najlepszy środek przeciw tęsknicy i czarnym myślom, więc zarówno ja jak i moi żołnierze pracowaliśmy bez ustanku, tyle tylko wypoczywając, by siły nasze utrzymać w dobrym stanie na tyle, by nie przyszło nam przypadkiem do głowy zastanawiać się nad naszymi warunkami życia i myśleć o powrocie do domów. I to nas ratowało od codziennej nostalgii i zagubienia. Wprawdzie z początku niektórzy żołnierze po cichu narzekali i mocno utyskiwali na rzeczywistość, jednak dość szybko przyznali, że to ja, ich przełożony, od upadku moralnego i fizycznego uratowałem i pomogłem przetrwać te ciężkie czasy. Nawet w najgorszych momentach oblężenia, w czasach silnego głodu, moi żołnierze zawsze wyglądali dziarsko, wesoło i zdrowo, a na twarzy rysował się im uśmiech. Nawet pułkownik Gilli był pełen uznania i w rozmowie ze mną dopytywał się jak ja to robię, że w tak dobrym stanie utrzymuję swoich ludzi. A ja po prostu na swój sposób dbałem o moich żołnierzy i miałem wewnętrzne przekonanie, że i oni przywiązali się do mnie, szanują mnie i poważają, że nawet w niebezpieczeństwie nie opuszczą. I rzeczywiście dość szybko przekonałem się o tym bardzo mocno. W ten sposób jako przełożony znalazłem upust dla mej niespożytej energii i werwy życiowej.
Jestem pewien, że patriotyzmu dla obrony sprawy austriackiej nie nauczyłem się wcale, dlatego też wszelkiego rodzaju prace i polecenia moich przełożonych wykonywane przy współudziale powierzonych mej pieczy ludzi zapełniały zupełnie moje myśli, którym tylko z rzadka pozwalałem na krótkie tęskne wspomnienia o Tobie kochana Czeciu i westchnienia by Cię zdrową, możliwie szczęśliwą i rześką jak najprędzej zobaczyć. Myślę, że wyjątkowe szczęście sprzyjało zarówno mnie jak i mojemu oddziałowi, gdyż w czasie całego oblężenia Twierdzy Przemyśl, gdy byliśmy dość silnie ostrzeliwani w trakcie wykonywania prac saperskich na zewnątrz twierdzy, zarówno ja jak i nikt z moich żołnierzy nie zginął ani nie odniósł żadnych poważniejszych ran. Dezerterów miałem tylko dwóch. Jednym był to chłop ruski, jak się później okazało moskalofil, a drugim był Polak, woźny z sądu ze Stryja. Uciekli już pod koniec oblężenia w czasie kopania okopów niedaleko baterii rosyjskiej. Wówczas to oddział mój został bardzo mocno ostrzelany przez 20 granatników rosyjskich i rozproszył się na znacznym terenie, po czym zebrał się na wyznaczonym prze ze mnie miejscu, z tyłu za oddalonym o kilkaset metrów lasem. Po przeliczeniu wszystkich żołnierzy okazało się że brakuje dwóch. Byliśmy pewni, że zginęli, jednak wkrótce okazało się, że przeszli na stronę wroga.
W stołówce oficerskiej posiłki jadali głownie oficerowie z naszego pułku, jednak zdarzali się i inni, chociażby z pułku artylerii, czy z generalnego dowództwa (Geniedirection). Jednym z nich był młody Oberleutnant, niezwykle zarozumiały naczelnik techniczny rejonu lipowickiego. Z pochodzenia był chyba pół Niemcem pół Czechem. Często na stołówkę przynosił gazetę pod nazwą Festungs Zeitung, siadał za stołem i ostentacyjnie na głos ją czytał. Gazeta ta wychodziła w Przemyślu, w różnych językach. Była czysto propagandową i codziennie podawała jakie to olbrzymie sukcesy odnosi nasza niezwyciężona armia austriacka na froncie wschodnim. Oberleutnant z dumą wyliczał, że w ostatnich dniach wzięto do niewoli tyle i tyle tysięcy jeńców rosyjskich, zdobyto takie a takie trofea wojenne, a zwycięska armia austriacka nieustannie posuwa się do przodu i spycha nieprzyjacielskie wojska rosyjskie i wciąż odpiera ich ataki. Dziwiło nas jednak, że front wciąż nieustannie przybliża się w naszym kierunku i codziennie coraz bardziej słychać wystrzały armatnie nieprzyjaciela. Jednak póki co nasz naczelnik miał dość szerokie grono słuchaczy, którzy pieli z zachwytu nad niezwyciężoną armią austriacką. Byli to przeważnie Czesi, którzy jeśli by mogli to i dupy by lizali austriackim bożyszczom, tak byli w stosunku do nich lojalni. A przy tym dość praktyczni i uważni, gdyż starali się szczególnie nie pchać tam, gdzie mogło by im zagrażać jakiekolwiek niebezpieczeństwo. A tak w ogóle to zarówno Czesi, Niemcy i Austriacy traktowali nas Polaków dość podle. „…Wy Polskie i Rusińskie świnie…” to najłagodniejsze określenie, które dało się słyszeć z ust niektórych dowódców, ale i nieraz zwykłych szeregowych żołnierzy. Czesi i Niemcy nieludzko traktowali swoich podopiecznych, szczególnie „szczury intendenckie” wyzyskiwali na każdym kroku. Po prostu brakowało im godności osobistej i zdawało się, że gdyby wymagał tego ich interes osobisty mogli by i zaprzeć się sowich własnych rodziców. I to było bardzo poniżające.
Po paru tygodniach propagandowej lektury zliczyliśmy wszystkie zdobycze naszej armii na naszym wrogu i okazało się, że Rosja nie powinna już mieć na przybliżającym się do nas nieustannie froncie ani jednego żołnierza, ani jednej armaty czy też innego sprzętu wojennego. Po prostu armia austriacka już z-w-y-c-i-ę-ż-y-ł-a. I to dzięki propagandzie. Gdy te twarde dowody dotarły w końcu do naszego propagandzisty zaprzestał on swoich gazetowych lektur i zajął się zupełnie czym inny. Wkrótce podobno został ranny i opuścił naszą twierdzę.
Wśród żołnierzy oficerów był jeden Deutschbohme, Hanak z Morawii. Był człowiekiem uczciwym, dość inteligentnym i dobrym kolegą. Ożenił się dosłownie dwa tygodnie przed powszechną mobilizacją. Bardzo kochał swoją żonę i codziennie opowiadał i o niej. Biedaczysko zginął ugodzony odłamkiem granatu w jednej z pierwszych walk pod Przemyślem. Modliłem się do Boga bym nie podzielił Jego losu i by dobry Bóg zachował mnie w zdrowiu, by po zakończeniu wojny dane mi było spotkać się z Tobą droga Czesiu i dzielić z Tobą moje życie. 

cdn...