Adiutantem pułkowym był zawodowy oficer, z pochodzenia Czech, Oberleutnant H. Gdy awansował na kapitana batalionu, jego miejsce zajął Leutnant rezerwy, niejaki K., Żyd z Wiednia, wyjątkowo tchórzliwa, salonowa kreatura. Był wielkim lizusem, słuchał jakie są nastroje wśród żołnierzy i zaraz donosił o tym swoim przełożonym. Tylko raz mu się zdarzyło brać udział w bezpośredniej walce, jednak z dala od linii frontu. W następstwie tego dość długo chorował, podobno ze strachu dostał sraczki i przez parę dni nie opuszczał latryny. Pan Loutnant wiedział, że pułk. Gilli pochodzi z włoskiej rodziny, a jako że był zaciętym wrogiem Włochów dość często dochodziło do starć między nim a naszym pułkownikiem. Przy każdej nadarzającej się okazji w sposób mało taktowny wypominał mu włoskie pochodzenie i wyśmiewał się z niego. Pułkownik Gilli bardzo Go nie lubił i nader często dawał temu wyraz.
Pan K. uwielbiał również prowadzić rozmowy na tematy polityczne i nieraz udawało Mu się i mnie wciągnąć w takie dyskusje. Oczywiście żałowałem tego później, ponieważ był wyjątkowo mściwym i pamiętliwym Żydem. Po jednej z takich dyskusji gdy starając się zachować pozory bezstronności wypalił:
„…Społeczeństwo polskie jest zdradliwe i niesłowne. Obiecaliście Cesarzowi, że wystawicie parę legionów ochotników gotowych do wojny z Rosją, a udało się wam zaledwie sformować tylko jeden krakowski legion. Zapomnieliście o tym, że rząd austriacki był dla Polaków zawsze „dobrą matką” i winniście Mu dozgonną wdzięczność…”.
Nie wytrzymałem wówczas i pełen największego wzburzenia odpaliłem:
„…Polacy nie z wdzięczności Keiserowi i Austrii walczą w tej wojnie, lecz wykonują swój obowiązek państwowy. Oni to pierwsi sformowali i skompletowali prawie pełne ochotnicze pułki, podczas gdy w niemieckich prowincjach, długo jeszcze takich pułków nie można było utworzyć. Zaś z dobrowolnej ofiary dla monarchii austriackiej, z tych pozostałych w domach wielu kalek, dzieci i starców nie mieliśmy żadnych możliwości i podstaw by skompletować choć jeden ochotniczy pułk. Zresztą i tak Polacy wiedzieli, że w zamian niczego dobrego od rządu austriackiego nie otrzymają…”.
Mocno czerwony na twarzy Leutnant K. odparł:
„…Przecież otrzymalibyście możliwość tworzenia samorządu…”.
Wówczas nie wytrzymałem i z całą stanowczością odparłem krótko i dosadnie:
„…Panie Leutnancie, tę naszą autonomię i możliwość rozwoju własnej kultury i mowy zdobyliśmy ciężkimi ofiarami w kolejnych powstaniach narodowych. Dlatego uważam, że dobrowolnej pomocy w postaci wystawienia jakichkolwiek ochotniczych pułków polskich, czy chociażby pojedynczego polskiego żołnierza ochotnika, nie powinniśmy Austrii dawać żadnej, zwłaszcza, że Niemcy nie tylko nie wystawili ani jednej ochotniczej jednostki bojowej, ale nawet zwykłego obowiązku państwowego, tj. szybkiej mobilizacji niemieckich pułków nie umieją i nie chcą przeprowadzić…”.
Od tego momentu adiutant pułkowy stał się moim zaciętym wrogiem. Jakiś czas później dowiedziałem się, że to On właśnie postarał się w komendzie twierdzy o to, by mimo bardzo dobrej opinii wystawionej mi przez pułkownika Gilliego i oczywistych zasług wojennych, na czas nie został awansowany na Oberleutnanta, choć należało mi się to nawet z automatu. O swoich zasługach jednak nie zapominał nigdy. Od początku rozpoczęcia swojej służby adiutanta pułkowego codziennie jeździł po nowe rozkazy do komendy twierdzy i zwykle późno wracał. Pewnego razu wyczytał w nadesłanym do dowództwa Verardnungsblacie swój awans na Oberleutnanta i nie czekając by zostało to ogłoszone w rozkazie twierdzy, a potem pułku kazał sobie od razu przyszyć drugie gwiazdki do munduru. Tak „awansowany” sam przez siebie pojawił się na koniec kolacji w stołówce oficerskiej. Siedzieliśmy tam w szerokim gronie oficerów, wspólnie z pułkownikiem Gillim i słuchali pięknej gry na fortepianie w wykonaniu jednego z lekarzy pułkowych, polsko-węgierskiego Żyda. Pułkownik od razu zauważył zmianę w dystynkcji Leutnanta i dość spokojnie acz dobitnie zapytał:
„…A kto to pozwolił na doszycie kolejnej gwiazdki do Pan Leutnanta munduru?…”.
Adiutant odpowiedział:
„…Wyczytałem dziś swoją nominację w Verordmurgsblacie, w dowództwie pułku…”.
A na to pułkownik: „…A czy innych awansów tam nie było ogłoszonych?...”.
„…A owszem Panie Pułkowniku, były. Nawet wielu naszych oficerów z naszego pułku było tam wymienionych, ale jakoś nie miałem czasu zanotować ich nazwisk…”.
„…Rozumiem…”, odparł pułkownik. „…Jednak ponieważ awanse nie zostały jeszcze ogłoszone w rozkazie pułkowym, wobec tego rozkazuję Panu natychmiast nieprawnie przyszyte gwiazdki odpruć. Jako mój adiutant obowiązany jest Pan w pierwszej kolejności pamiętać o swoich kolegach, którzy również będą awansowani, a dopiero później o sobie…”.
I tak zzieleniały ze złości Leutnant, przy ogólnej wesołości zebranych oficerów, odpruł nieprawnie przyszyte gwiazdki, wykorzystując w tym celu pożyczony od jednego z żołnierzy scyzoryk.
Dowódcą jednego z batalionów był Pan major W. były wykładowca Kursów Wojskowych ZWC (Szkoły Kadetów) we Lwowie, okrutnie zarozumiały i mściwy oficer austriacki „Komisknopf”. Na samym początku naszego pobytu w Przemyślu chodził on dwa razy dziennie na plac ćwiczeń swojego batalionu przechodząc zawsze koło baraku-ziemianki, który oddział nasz na kwatery dla siebie budował. Każdy szczegół tej budowy omawiałem z moimi podoficerami kierując się we wszystkim rachunkiem ekonomiczny, czasem pracy, mając szczególnie na względzie wygodę i zdrowie moich żołnierzy oraz trwałość i wygląd baraku. Dość często opuszczałem plac budowy by doglądnąć ścinki drzewa w lesie lub rzucić okiem na postępy prac przy budowie stajni dla koni. Również w sprawach służbowych zaglądałem do kancelarii pułkowej. Pan major W. w czasie mojej nieobecności przechodząc obok, zawsze zatrzymywał się przy budowie naszego baraku-ziemianki, patrzył, podglądał i notorycznie krytykował i wytykał moim żołnierzom rzekome błędy budowlane rozkazując by zastosowali się do Jego zaleceń. Podoficerowie moi starali się bronić jak umieli i mówili, że prace budowlane wykonują na mój rozkaz, tak jak to zostało już raz ustalone, a życzenia i zalecenia Pana majora dotyczące zmian w budowie baraku niezwłocznie mi zameldują. Lecz majora to nie zadowalało i przy moich żołnierzach podważał moje kompetencje mówiąc:
„…Ten Wasz Leutnant nic nie rozumie się na budowie…”.
Tego było już za wiele. Natychmiast zameldowałem o tym pułkownikowi Gilliemu, który zdziwiony odpowiedział:
„…Panie Leutnancie, jako oficer należący do sztabu pułku we wszelkich sprawach, w tym i związanych z budową nie tylko baraków dla wojska ale i innych rozwiązaniach inżynieryjnych podlega Pan moim i tylko moim osobistym rozkazom. Jako Pana przełożony z góry akceptuję wszystko to co wspólnie z podległymi Panu żołnierzami wykonuje Pan na potrzeby naszego pułku. Gdyby w przyszłości zdarzyło się, że zostanie Pan przez starszego od Pana rangą oficera zapytany dlaczego tak Pan czyni, proszę odpowiedzieć, nie wdając się w szczególne dyskusje, że ma Pan odgórne polecenie słuchać i wykonywać rozkazy dowódcy pułku. Gdyby w przyszłości taki natrętny oficer mimo wszystko wymagał od pan posłuszeństwa to proszę skierować Go wprost do mnie. Czy to jest jasne? …”.
„…Tak jest Panie pułkowniku…”, odpowiedziałem stojąc wyprostowany jak struna.
Następnego dnia jestem z moimi żołnierzami przy kończącej się budowie baraku. Z daleka widzę, że zbliża się do nas major i jakoś dziwnie uśmiecha się pod wąsem. Przystanął i znów zaczął krytykować nasze poczynania i wskazywać gdzie jak i co należy poprawić. „…To wszystko nie ma sensu. Niech Pan popatrzy Panie Leutnancie jak ten dach jest nie fachowo pokryty, ściany są krzywe i zaraz się rozlecą. Nakazuję Panu prace te wykonać inaczej…”.
„…Panie majorze…” - odpowiedziałem grzecznie acz stanowczo- „…uważam, że prace swoją wykonujemy solidnie i dobrze, niczego nie będziemy zmieniać i modyfikować, zaś w razie jakichkolwiek wątpliwości bardzo proszę zgłosić się do dowódcy pułku. Taki otrzymałem rozkaz od mojego bezpośredniego przełożonego i tylko takie rozkazy są dla mnie miarodajne. Natomiast jeśli Pan major jest innego zdania to bardzo proszę zwrócić się z tym już bezpośrednio do pułkownika Gilliego…”.
W tym momencie major zrobił się czerwony na twarzy, zagryzł w złości wargi, rzucił na mnie złowrogie spojrzenie, mruknął pod nosem:
„…Jeszcze zobaczymy…” - odwrócił się na pięcie i odszedł.
I tak rozpoczęła się między mną a nim prawdziwa wojna o wpływy. Kiedy ja byłem obecny przy swoich ludziach, on przechodząc obok nie zatrzymywał się wcale i nie zaczepiał nikogo, zaś kiedy mnie nie było chętnie przystawał i drwiąco krytykował pracę moich żołnierzy. Pouczeni przeze mnie podoficerowie grzecznie odpowiadali na Jego zaczepki, zaś pozostali w milczeniu wykonywali powierzoną im pracę. Nieraz, gdy udało mi się trochę wcześniej wrócić z lasu czy w miarę sprawnie załatwić sprawy służbowe w kancelarii pułkowej, stałem ukryty za belkami przygotowanymi do budowy stajni i obserwowałem jak major próbował rozdmuchiwać i wyolbrzymiać najmniejsze wręcz drobnostki, do rangi dużego problemu. Wściekłość i przejmowanie się różnymi mało znaczącymi duperelami były naprawdę godne Jego osoby.
Gdy zakończyliśmy budowę baraków i stajni otrzymałem rozkaz naprawy drogi dojazdowej do jednego z fortów twierdzy. Część tej drogi zupełnie zniszczonej przebudowałem na tak zwaną drogę kręglakową. Budowa nowej drogi była prowadzona następująco: z głębokich kolein drogowych została najpierw wybrana błotnista maź, która zalegała na całym obszarze dojazdowym do fortu. Gdy w końcu udało się nam osuszyć teren, w tych głębokich rowach został ułożony chrust i trochę grubsze, pocięte na krótko pnie drzew, kręglaki. Całość następnie została zasypana suchą ziemią i dokładnie ubita, tak że zarówno wojsko jak i wszelki sprzęt wojskowy mógł swobodnie, nie grzęznąć w błotnistej mazi, taką drogą przejechać. Pewnego dnia, gdy moi żołnierze uwijali się przy robocie, napatoczył się znowu rzeczony Pan major W. i zaczął się wyśmiewać, drwić i robić niezbyt grzeczne uwagi na temat naszej pracy.
„…Panie Leutnancie, przecież taka robota to strata czasu …” – wypalił.
„…Przecież każdy prosty chłop rozumie, że tak się nie robi. Wystarczy na to całe błoto narzucić trochę chrustu, przysypać suchą ziemią i gotowe. Taka robota którą tu wykonujecie, tylko marnowanie sił i środków. Jestem pewien, że taka droga nie wytrzyma nawet tygodnia gdy przejadą po niej, armaty, wozy czy inne pojazdy wojskowe…”.
„…Gwarantuję…” – odparłem, „…że ta droga nawet przy znacznym ruchu wojska wytrzyma co najmniej ze trzy miesiące, albo i dłużej…”.
„…Jak Pan śmie kwestionować moją opinię i twierdzić coś podobnego. To ja przecież byłem kierownikiem i wykładowcą na kursach wojskowych we Lwowie, wiem co mówię i jeśli twierdzę, że ta droga nie wytrzyma więcej jak tydzień to tak też będzie…”.
„…Panie majorze…” – odparłem spokojnie, „…to ja jestem fachowcem, w dziedzinie budowy dróg, trzy lata pracowałem jako kierownik konserwacji i budowy dróg w powiecie drohobyckim. Posiadam duże doświadczenie w tym względzie i jeśli twierdzę, że ta droga budowana w pocie czoła przez moich żołnierzy, pod moim kierunkiem, wytrzyma co najmniej trzy miesiące to tak będzie. A teraz bardzo proszę by nie przeszkadzał Pan w wykonywaniu naszej pracy. Żegnam…”.
Zasalutowałem i odszedłem. Major stał jeszcze chwilę z szeroko otwartymi ze zdziwienia ustami, próbując coś jeszcze powiedzieć. W końcu czerwony ze złości, odwrócił się na pięcie i odszedł wielce urażony. Natychmiast też zameldowałem o całym zajściu pułkownikowi Gilliemu, który wezwał majora do siebie i po krótkiej wymianie zdań zabronił Mu wtrącać się do wykonywanych przeze mnie prac.
Nie była to jednak ostatnie starcie z upartym i mściwym majorem. Paręnaście dni później wezwał mnie do siebie pułkownik Gilli i poinformował mnie, że mam wybudować kaplicę pułkową, w której odbywać się będą msze i wszelkie uroczystości religijne. Najbliższa uroczysta msza pułkowa miała się odbyć już za tydzień w niedzielę. Czasu nie było więc za wiele. Deski na budowę kaplicy miałem otrzymać od majora W., który miał je zgromadzone na dwóch dużych stosach, przy barakach, w których kwaterował jego batalion. By nie drażnić majora swoją osobą, posłałem więc jednego ze swoich podoficerów z kilkoma żołnierzami po deski. Podoficer grzecznie zameldował, że z rozkazu pułkownika przychodzi po deski na budowę kaplicy. Jednak Pan major rozpoznał go, skojarzył, że należy do mojego oddziału i odpowiedział, że desek nie ma. Wówczas sam pofatygowałem się do majora i po raz kolejny zażądałem z rozkazu pułkownika wydania desek. Jednak major po raz kolejny odpowiedział:
„…Przecież powiedziałem Pana żołnierzom, że desek nie mam…”.
„…Ależ Panie majorze…” – odpowiedziałem, …”przecież widzę, że na podwórzu leżą pięknie ułożone dwie sterty desek. A może mnie wzrok myli?...”.
„…Dobrze pan widzi Panie Lejtnancie, ale tych desek nie dam, bo są przeznaczone na potrzeby mojego batalionu, a nie na jakąś kaplicę. Proszę się postarać o inne…”.
„…Rozumiem…” – odparłem – „…ale wie Pan, że będę musiał zameldować o tym pułkownikowi…”.
„…Niech Pan robi co pan chce…’ - odparł wściekły major.
Zasalutowałem i odszedłem kierując swe kroki prosto do kancelarii pułkowej. Gdy pułkownik Gilli usłyszał, że kaplicy nie wybuduję na czas, gdyż major desek nie chce wydać, bardzo się zdenerwował i odparł, że jeszcze dziś porozmawia z upartym majorem. Wychodząc, natknąłem się na wściekłego majora, który nie omieszkał mruknąć do mnie:
„…Pewnie już Pan naskarżył na mnie do pułkownika…”.
„…Nie Panie majorze, zameldowałem tylko, że Pan major desek wydać nie chce. Pan pułkownik Pana oczekuje…”.
Major wszedł i głośno zamknął za sobą drzwi. Po dłuższej chwili wyszedł cały czerwony i kipiący ze złości wycedził przez zęby:
„…Bierz Pan te deski i wynoś się Pan czym prędzej. Niech więcej Pana moje oczy nie widzą. Jesteś pan upartym polaczkiem…”
Tego było już za wiele. Zdecydowanie odparłem:
„…Bardzo przepraszam Panie majorze, ale obrażać mnie Pan nie ma żadnego prawa. Przyszedłem do Pana w sprawie czysto urzędowej, w sprawie desek na budowę kaplicy, a Pan traktuje mnie jak wroga. Przecież zarówno ja jak i Pan jesteśmy przez władze wyższe powołani do pełnienia i wykonywania obowiązków służbowych i wykonując rozkazy, nie możemy się kierować osobistymi antypatiami. Niestety będę zmuszony raz jeszcze zameldować o całym tym zajściu do dowódcy pułku i złożyć na pana zachowanie pisemną skargę i raport…”.
Raport został złożony, deski zabrane, a kaplica na czas zbudowana. A major? Pułkownik rozkazał Mu ustosunkować się na piśmie do moich zarzutów. Po paru dniach przysłał odpowiedź napisaną na dwóch arkuszach papieru. Wyparł się wszystkiego i wyjaśnił, że musiałem Go źle zrozumieć i jeśli zrozumiałem Jego wypowiedź w sposób opaczny, tak że poczułem się urażony to on gotów jest mnie przeprosić, chociaż nie rozumie dlaczego się na Niego obraziłem. Nigdy nie miał przecież złych zamiarów w stosunku do mnie. Konkluzja była taka, że ostatecznie mnie przeprasza, chociaż tak naprawdę przyszło Mu to z wielkim trudem. Pułkownik zapytał mnie czy chcę oddać sprawę do sądu czy też wystarczy mi taka forma przeprosin zaprezentowana na piśmie przez majora. Odparłem, że mimo tego, że w oświadczeniu majora jest sporo kłamstw i nieścisłości jednak ze względu na fakt, że to czas wojenny i szkoda czasu by zajmować się takimi bzdurami przyjmuje te wymuszone przeprosiny majora i sprawę zamykam. Pułkownik podziękował mi za takie podejście do sprawy, a major od tego czasu omijał mnie szerokim łukiem.
Tuż przed drugim oblężeniem miasta major otrzymał pod swoje dowództwo dwa bataliony. Przy ich użyciu miał eskortować tabor wojskowy jadący z amunicją i żywnością z Sanoka. W tam czasie linia kolejowa była już przecięta, a Moskale zamykali już pierścień oblężenia wokół Przemyśla. Major z żołnierzami z dwóch batalionów urządził obronny postój w jednej ze wsi oddalonej od Przemyśla o jakieś 15 kilometrów. Tam dowiedział się od chłopów i Żydów, że Moskale pokazują się już na drodze sanockiej. Były to jednak tylko pojedyncze patrole rosyjskie wysłane w celu rozpoznania sytuacji. Major przestraszył się jednak i posłał raport wprost do komendy twierdzy (zamiast do dowódcy pułku), że przeważające siły wroga wszelkich rodzajów broni otaczają Go, tak, że dalej iść nie może i czeka dalszych rozkazów lub przysłania posiłków. Otrzymał więc rozkaz cofnięcia się z powrotem do twierdzy, co z radością uczynił. Nie dał przy tym żadnej możliwości swej sile zbrojnej ujrzenia i zetknięcia się w bezpośrednim boju chociaż z jedną twarzą rosyjską. Pułkownik chciał postawić majora za to pod sąd polowy, jednak major znalazł lekarza, który wystawił mu świadectwo lekarskie mówiące tym, że z powodu silnego rozstroju nerwowego Pan major nie może pełnić służby frontowej. Oddelegowano go więc do pracy w administracji w jednym ze szpitali wojskowych w Twierdzy Przemyśl. I tak skończyła się kariera wyjątkowo nadętego, zarozumiałego i tchórzliwego oficera austriackiego.
cdn...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz