poniedziałek, 31 lipca 2017

Część 2 - Wierzę, że Naród Polski będzie kiedyś naprawdę mądrze i długo szczęśliwy...

Kolejny odcinek wspomnień brata mojego pradziadka - Mariana Strzetelskiego z czasów I wojny światowej... 


 Rano, wypoczęci i wyspani, poszliśmy we trójkę do miasta, po drodze wstąpiwszy do cukierni na kawę. Byłem strasznie głodny, więc zjadłem też dobry dziesiątek pysznych bułeczek i ciastek. Tak więc rozpoczął się dla mnie kolejny dzień – 3 sierpnia 1914 roku. Z pełnym już brzuchem zaszedłem do koszar, wziąłem z kancelarii pułkowej polecenie do Dowódców organizujących się właśnie batalionów – drugiego, trzeciego i czwartego, dowiedziałem się w których wsiach się organizują. Chwilę posiedziałem w kasynie przy szklaneczce piwa i przysłuchiwałem się rozmowie oficerów siedzących opodal. Słyszałem jak pewna ich część żądała sobie eleganckie z „ekstrafeintuchem” mundury uszyć, przy czym strasznie się wymądrzali (rezonowali). Mówili, że doskonała armia austriacka w ciągu najwyżej trzech miesięcy rozbije armię rosyjską, dlatego też należy się ubrać na tę wojnę jak najbardziej elegancko, by tej dzikiej i obdartej armii rosyjskiej zaimponować. Nie mogłem słuchać już dłużej tych głupich wywodów, więc wspólnie z Władkiem poszliśmy do pułkowego magazynu mundurowego. Pobrałem tam płaszcz, bluzę i spodnie, za co zapłaciłem 57 koron. Spodnie były za duże i za długie więc pułkowy krawiec za drobną opłatą 10 koron skrócił mi je i dostosował do mojej sylwetki. Po obfitym drugim śniadaniu, już sam, bez Władka poszedłem do wsi oddalonej o 13 km od Stryja, gdzie formował się już drugi baon. Tam też po długich utarczkach z dowódcą baonu, upartym niemieckim majorem, wybrałem sobie osiemnastu chwackich żołnierzy, spośród nich naznaczyłem starszego i zaraz kazałem za sobą odmaszerować. Wciąż dopytując się o drogę, już późnym wieczorem, doprowadziłem całą osiemnastkę do miejsca, gdzie poprzedniego dnia pierwszych osiemnastu już zakwaterowało się. Złączyłem ich razem, wypytałem dokładnie o zajęcia zawodowe i dotychczasową służbę wojskową, a najstarszego spośród nich naznaczyłem komendantem. Zrobiło się już bardzo późno, wszędzie ciemno że oko wykol, a w dodatku zaczął padać deszcz. Zmęczenie coraz bardziej zaczęło mi się dawać we znaki. Kazałem więc u wójta wypytać o jakąś kwaterę dla mnie. Wyznaczono mi więc pokój u miejscowego księdza ruskiego. Ksiądz okazał się dość sympatyczny, lecz w trakcie rozmowy zauważyłem, że sprytnie chciał ode mnie wyciągnąć jaki panuje nastrój wśród wojska, jakie plany ma dowództwo armii itp. Nie będąc zbytnio rozmowny z natury, a ostrożny wobec obcych zbyłem go byle czym i tak też chciałem zakończyć rozmowę. On jednak dalej próbował podtrzymać ją i ostrożnie podsuwał mi myśl, że Polacy nie powinni bić się z Rosjanami, a raczej stanąć po ich stronie, by wrogów Słowiańszczyzny – Niemców tym pewniej zgnieść. Jednak moje lakoniczne odpowiedzi widocznie nie zadowoliły go, gdyż nagle nasza rozmowa się urwała. Pożegnałem go więc grzecznie i stanowczo, udając się do swojego pokoju na zasłużony odpoczynek. Zaraz też zasnąłem. Spałem bardzo dobrze. Rano służąca przyniosła mi kubek kawy i chleb z masłem. Po śniadaniu udałem się do Stryja po prowiant. Zabrałem ze sobą jednego podoficera i czterech żołnierzy, którzy objuczeniu pełnymi workami i skrzynkami wrócili do wsi. Zaś ja wspólnie z podoficerem poszedłem szukać miejsca postoju trzeciego batalionu. Po drodze, w jednej z kolejno mijanych pobliskich wsi znalazłem niespodziewanie czwarty batalion. „Asenterunek” odbywał się w tamtejszej karczmie mającej kilka wyjść. Co chwila widziałem wychodzącego z karczmy na werandę lekarza pułkowego, pisarza wojskowego – Żyda, „zugsfurera” – też Żyda i jednego lub dwóch starozakonnych, którzy dość głośno (w żargonie, który zrozumiałem) i namiętnie kłócili się o wynagrodzenie za uwolnienie z wojska zgłaszających się tam Żydów. Po uzgodnieniu ceny, następowało liczenie i do rąk lekarza przechodziły szeleszczące banknoty. Podobno dwaj nafciarze z Borysławia, Żydzi, zapłacili razem za uwolnienie na cztery tygodnie z wojska nie małą kwotę 25-30 tysięcy koron.

                                                                           Stryj - rynek

Zameldowałem się w karczmie i zażądałem, że z polecenia Dowódcy Pułku mam wybrać sobie osiemnastu żołnierzy. Zaczęto wtedy kręcić i robić jakieś trudności, mówiąc, że spisy jeszcze nie uporządkowane, że jeszcze lekarz po raz kolejny bada nowo przyjętych rekrutów i że w ogóle to jeszcze nie pora. Więc raz jeszcze, tym razem już bardziej stanowczo powtórzyłem moje żądanie i rozkaz Dowódcy Pułku. To pomogło. Było już koło południa. Zwołano więc batalion, a ja kazałem wystąpić z szeregu byłym saperom, stolarzom, cieślom, kowalom, murarzom i spośród nich wybrałem tych osiemnastu, którzy mi się najbardziej podobali. Ludzi tych razem z moim podoficerem odesłałem do wsi, gdzie mój oddział kwaterował i rozkazałem by wszyscy stawili się jeszcze dziś w Stryju przy magazynie mundurowym o czwartej po południu. I tak cały oddział, oprócz dwóch żołnierzy wyznaczonych przeze mnie do pilnowania rzeczy w miejscu zakwaterowania, zameldował się w Stryju.
Ja sam natomiast udawszy się w stronę miasta, odnalazłem tam brata Władysława, odebrałem po poprawkach mundur, przebrałem się weń, przypiąłem szablę do boku i w dobrze już przypasowanym uniformie poszedłem z bratem do restauracji zjeść obiad. Siedzieliśmy tak wygodnie, rozmawiali i kombinowali czy przypadkiem nie udało by mi się dostać w pułku chociaż jednego dnia urlopu, by móc pojechać do Lwowa i pożegnać się kochana Czesiu z Tobą i z Twoimi bliskim. Jednak już wkrótce okazało się, że nie jest to możliwe. Po skończonym obiedzie pożegnałem się serdecznie z Władkiem, zaszedłem potem jeszcze do kancelarii pułkowej i tu dowiedziałem się, że już pojutrze pierwszy batalion ma odjechać do Mikołajowa nad Dniestrem i że mamy tych 18 pionierów tego baonu ubrać, trochę poduczyć i jako batalionowy oddział pionierów oddać odchodzącemu baonowi, a cały pozostały oddział przenieść do innej wsi na kwatery, o parę kilometrów od pierwszej w bok leżącej. Około 17:30 miałem już wszystkie mundury i cały ekwipunek tylko bez karabinów, ale za to z „faschinenmesserami”. Odmaszerowałem więc ze wszystkimi moimi pionierami do wskazanej wsi. Przypasowywanie i zamienianie części mundurowych pomiędzy poszczególnymi żołnierzami nie trwało zbyt długo. Niejaki kapral Cisak, maszynista, ślusarz z Borysławia był komenderującą „szarżą” w mym oddziale. Gdy wróciłem na kwaterę do księdza, kolację dostałem już do mego pokoju. Ksiądz widocznie poprzedniego wieczora niewiele miał pożytku z mego towarzystwa. Całą noc przespałem jak suseł.
Następnego dnia rano, 5 sierpnia, zebrałem oddział, przerobiłem z nimi najprostsze rzeczy saperskie takie jak kopanie rowów strzeleckich, ubezpieczanie linii, naprawę i budowę dróg prowizorycznych, naprawę i budowę mostów, schronów i parę innych rzeczy, jednak z braku tablicy i łopat rysowałem to wszystko na ścianie stodoły, objaśniałem i egzaminowałem tak do południa. Następnie oddziałowi pierwszego baonu kazałem przygotować się do odmaszerowania do Stryja następnego dnia tj. 6 sierpnia 1914 roku.
W między czasie, w zaufaniu, od kaprala Cisaka dowiedziałem się, że jeden z żołnierzy osiemnastego baonu, niejaki Łaskow z Drohobycza, tęgi, rudy i dość sympatyczny człowiek, coś trochę niewyraźny, odgrażał się w rozmowie z innymi, że ucieknie. Kazałem więc go pilnować. Po obiedzie z jednym z podoficerów poszedłem po ostatnich 18 ludzi do trzeciego batalionu. Batalion ten był rozmieszczony w bardzo ładnym dworze, część ludzi rozlokowano w oficynach, a pozostałych w chatach chłopskich. Żołnierze byli już ubrani w mundury i zaczęli nawet ćwiczyć. Spotkałem tam kolegę szkolnego Stanisława Rybotyckiego z Drohobycza, który był w baonie „zugsfurerem” czy też „feldfeblem” oraz Rothenberga – przemysłowca z Drohobycza jak również kilku innych znajomych. Niektórzy z nich koniecznie chcieli przystać do mojego oddziału. Jednak gdy dowiedzieli się, że już jeden oddział z Pierwszym Batalionem wkrótce odchodzi, stwierdzili, że lepiej jest zostać na dawanym miejscu gdyż może właśnie tam łatwiej uda się „wykręcić od służby” lub po prostu „zadekować”.
Dali mi tam dobrze zjeść i pozwolili trochę odpocząć. Z osiemnastką wybranych żołnierzy, w tym między innymi Rusinem, niejakim K. Gudoniczym z Doliny czy też Kałusza, „zugsfurererem”, odszedłem do Stryja. Tam ich umundurowałem. Wieczorem wróciłem do wsi na kwaterę. Po kolacji ułożyłem się wcześnie do snu by rano skoro świt znowu wstać i zabrać się do pracy.
6-tego sierpnia 2014 roku, o godzinie siódmej rano odesłałem przygotowaną już do wymarszu osiemnastkę ludzi pierwszego batalionu do Stryja do pułku. Pozostałej reszcie kazałem się spakować i wziąwszy od wójta dwa podwody*, przekazałem kwitki za kwatery, i zostawiłem suty napiwek dla służącej księdza. Ksiądz pieniędzy przyjąć nie chciał, więc pożegnałem Go serdecznie dziękując za gościnę i na czele oddziału ruszyłem w drogę. Błotnista i rozmiękła, gliniasta ziemia, mokra od nocnego deszczu powodowała, że zarówno żołnierze jak i konie obładowane tobołami grzęźli w niej dość często nawet po kolana. Tak więc wlokąc się krok za krokiem dopiero przed samym południem przybyliśmy do wyznaczonej, kolejnej wsi. Przy wydatnej pomocy tamtejszego wójta oddział nasz został rozlokowany lepiej jak poprzednio, a ja zamieszkałem w porządnej gospodarczej izbie. Ponieważ wszyscy byli okrutnie ubłoceni i zmęczeni, więc uwolniłem cały oddział od wszelkich zajęć w tym dniu, a sam postanowiłem przejść się trochę.
Byłem przygnębiony, że do Lwowa nie mogę się dostać, że ja tak blisko, a jednak z powodu warunków służbowych daleko od Ciebie, Czesiu. Już decydowałem się nawet bez urlopu, nikomu nic nie mówiąc wsiąść do pociągu, wpaść na chwilę do Was i znów cichcem wrócić. Ale nie wiem czy to było tchórzostwo z mej strony czy też obawa aby nie być posądzonym o dezercję, dość że siedząc nad młynówką powiedziałem sobie, że nie pojadę. Tyle przecież nasłuchałem się od znajomych o przepełnionych pociągach, o kontroli dokumentów, których jeszcze niestety nie otrzymałem, że głupotą byłoby ryzykować. Oczywiście miałem mundur i szablę, ale to na pewno by nie wystarczyło. Zresztą nawet ostatnio adiutant pułkowy mówił mi bym ludzi nigdzie nie puszczał, był w ciągłym pogotowiu i oczekiwał rozkazu wymarszu, całego pułku, ale gdzie nie wiadomo.
Z rozpaczy, a przy tym i brudu na całym ciele, rozebrałem się i choć chłodnawo już było, poszedłem za przykładem niedaleko kąpiących się w młynówce moich żołnierzy. Wymyłem się cały dobrze w dość czystej, choć nie głębokiej wodzie. To mię trochę orzeźwiło więc wróciłem do wsi. Obszedłem kwatery mojego oddziału, zagadując przy okazji do żołnierzy, po czym, wypiwszy uprzednio ze dwa kubki świeżego mlek i zjadłszy dwie kromki razowego, wiejskiego chleba, poszedłem spać. Spałem na słomie wybornie.
Starszego już żołnierza, bo liczącego około 40 lat Jana Maksymiuka, cieślę z Doliny (cz. Saliny) wybrałem sobie do osobistej usługi. Wybór okazał się później ze wszech miar trafny gdyż choć był Rusinem, ale polityką nie zajmował się. Jan był dla mnie rzeczywiście skarbem. Dbał o mnie jak rodzony ojciec – czyścił, naprawiał, kupował, karmił i o wszystko się pieczołowicie troszczył. Poza tym był nadzwyczaj uczciwy i poważny, do tego stopnia, że nie obawiałem się powierzyć mu nawet do pilnowania większych sum pieniędzy przeznaczonych na wypłaty dla oddziału.

cdn... 

wtorek, 25 lipca 2017

Wierzę, że Naród Polski będzie kiedyś naprawdę mądrze i długo szczęśliwy...

mjr. Marian Strzetelski - wspomnienia z lat 1914-1921 - służba w wojsku austriackim, obrona Twierdzy Przemyśl, niewola rosyjska, wywózka pod Ural, służba w V Dywizji Syberyjskiej płk. Czumy, budowa kolei transsyberyjskiej i szczęśliwy powrót do Polski po wojnie bolszewickiej 1921 roku. 
mjr Maria Strzetelski był bratem mojego pra dziadka Kazimierza. Urodził się w Stanisławowie w 1880 roku jako syn Artura Strzetelskiego i Marii Mossoczy. Zmarł w Kielcach w 1935 roku. Ożenił się z Czesławą Gubrynowicz, która była siostrą Tadeusza, członka redakcji wydawanego we Lwowie "Słowa Polskiego". Marian Strzetelski spędził osiem lat w niewoli rosyjskiej i po powrocie do Polski, gdy w 1922 roku ożenił się z czekającą przez tyle lat na niego wierną narzeczoną, po jej długiej namowie spisał swoje wspomnienia. Poniżej prezentuje fragmenty tych wspomnień, nieraz bardzo osobiste. 



                                 Marian Strzetelski i jego żona Czesława Gubrynowicz


W Przemyślu dnia 29 sierpnia 1922 roku...

Od połowy roku 1914 przebywałem w miejscowości Uroż powiatu Drohobyckiego, gdzie pracowałem jako inżynier asystent przy projektowaniu i budowie wodociągów dla miasta Drohobycza. Mieszkałem wówczas w dwóch pokojach oficyny dworu pana Zygmunta Sroczyńskiego, właściciela Uroża. W ostatnich dniach lipca 1914 roku gościłem w domu państwa Gubrynowiczów we Lwowie, rodziców mojej przyszłej żony Czesławy Gubrynowicz. Rozmawialiśmy wówczas o niepokojących pogłoskach nadchodzącej wojny. Pamiętam jak brat mojej kochanej Czesi, Tadeusz Gubrynowicz, opowiadał o tym, jak to jeden z oficerów austriackich siedział w redakcji „Słowa Polskiego” i cenzurował artykuły. Przyznam się, że wówczas zupełnie nie wierzyłem w możliwość wybuchu wojny. Dlatego też po zakończeniu wizyty jak zwykle spokojnie, choć z wielką tęsknotą, pożegnałem się z moją ukochaną Czesią i odjechałem przez Sambor wprost do Uroża.
Piątek 31 lipca 1914 roku był pięknym słonecznym dniem. Były już godziny popołudniowe, a ja wciąż pracowałem na polach uruskich, kontrolując próbne pompowanie studni wodociągowej. Nagle drogą od Drohobycza w szalonym galopie, powożąc chłopski wóz, nadjechał znajomy mój drogomistrz – pan Mieczysław Ogniewski z Podbuża. Wielce poruszony, poinformował mnie, że dziś rozlepiono w mieście Drohobyczu ogłoszenie o powszechnej mobilizacji, że właśnie wybuchła wojna Austrii z Rosją, że w mieście słychać lamenty i krzyki, że jest ogólne zamieszanie i że w ogóle sądny dzień nastał. W pierwszej chwili nie chciałem w to wszystko uwierzyć i z głupim uśmiechem na twarzy zapytałem go, czemu takie bujdy rozsiewa. On jednak z wielką powagą i przerażeniem na twarzy raz jeszcze potwierdził to co przed chwilą powiedział, dodając przy tym, że w myśl ogłoszenia każdy były wojskowy ma się zgłosić do odpowiedniej komendy w mieście. Wtedy dopiero dotarło do mnie to co tak naprawdę się wydarzyło. A więc wojna!
Od razu też uprzytomniłem sobie, że muszę Ciebie Czesiu, któraś się stała dla mnie Najukochańsza i Jedyna pożegnać. Muszę przecież ruszyć w bój za nie swoją, lecz obcą dla mnie sprawę. W tym czasie pracowałem wprawdzie w organizacji cywilno-wojskowej – Polskich Drużynach Sokolich i nawet wykładałem tam służbę saperską, lecz jak inni Polacy wiedziałem, że rząd austriacki ledwie nas toleruje bo wie przecież, że nie za sprawy austriackie lecz za polskie walczyć pragniemy.
Pożegnałem natychmiast pana Ogniewskiego i wróciłem do dworu, narobiwszy uprzednio alarmu w nieopodal rozbitym obozie cygańskim nad rzeką Bystrzycą. Po drodze zaszedłem jeszcze do dworu, do pana Stefana Sroczyńskiego, gdzie właśnie zgromadzona była cała jego rodzina. Wieść którą przyniosłem piorunująco podziałała na zebranych. Jednak grzecznie i stanowczo wytłumaczyłem im, że muszę wrócić do swojego mieszkania by zamknąć księgi czynności, kasę i księgi raportów oraz napisać odpowiednie sprawozdanie, które rano muszę osobiście zawieźć do Magistratu w Drohobyczu i otrzymać tam informację co mam dalej robić. Nie spałem całą noc, pracowałem bez przerwy do 6-tej rano, poczym przebrałem się, poszedłem za rzekę Bystrzycę do zaścianku szlacheckiego po mego stałego woźnicę Bazia Dobrzańskiego. Kazałem mu zaraz zaprzęgać konie i przyjechać po mnie bo pojedziemy do Drohobycza. Przed 8-mą odjechałem. Gdym wjeżdżał po 11-tej do Drohobycza miasto wyglądało jak po jakiejś strasznej katastrofie. Płacz rozlegał się zewsząd. Ludzie biegali jak opętani. Magistrat cały nabity ludźmi. Burmistrz Rajmund Jarosz oraz szwagier mój, dr Mikołaj Kiedacz, sekretarz magistratu, pracowali w pocie czoła wydając karty mobilizacyjne. Oddałem me sprawozdanie i rachunki. Należał mi się jeszcze zwrot wydatków około 150 koron, lecz zamiast tego otrzymałem polecenie rozpuszczenia robotników w Urożu, kartę mobilizacyjną i rozkaz bym otrzymawszy pensję natychmiast wrócił do Uroża, oddał motor, księgi, sprzęty i wszelkie materiały pod ochronę dworu i sam zgłosił się zaraz w komendzie pospolitego ruszenia w Stryju. Nie miałem nawet czasu pożegnać się z moją siostrą Zofią (Zofia ze Strzetelskich Kiedaczowa) oraz jej dwojgiem malutkich dzieci (Zbyszkiem i Marysią). Szybko zabrałem jedynie pensję i zaraz po 12-tej odjechałem do Uroża. Zmęczony byłem strasznie, konie tak wolno wlokły się, że dopiero o 4-tej po południu dotarłem do Uroża. Ludzi uwolniłem, wykąpałem się, ubrałem w najgorsze ubranie, zabrałem ze sobą parę sztuk bielizny i najpotrzebniejsze rzeczy do walizki, pożegnałem z żalem kilkanaście słoików konfitur, które dla Ciebie Czesiuniu przygotowałem, oddałem klucz we dworze i końmi odjechałem około 7-mej wieczór do Sambora.
Stacja w Samborze była totalnie zabita ludźmi, tak że ani w przechowalniach ani w restauracji nie było miejsca, więc musiałem zaczekać na peronie. Do Stryja przyjechałem dopiero po 2-giej w nocy już 1-go sierpnia 1914 roku. W Stryju oczywiście na stacji tłok kolosalny, wszystko ludźmi zabite, nawet na peronie pokotem leżeli, tak że o przejściu mowy nawet nie było. Zaraz w nocy znalazłszy jakąś dryndę „bałaguły” żydowskiego pojechałem szukać „Landstrumkomando”. Nałaziłem się z walizką dość długo, jednak „władzy” nie znalazłem, więc wielce znużony powróciłem na stację. Po dłuższym oczekiwaniu znalazłem w końcu opuszczone co tylko krzesełko przy stole restauracyjnym na peronie i tak oparłszy zmęczoną głowę na kułaku, a nogi trzymając na walizce przetrwałem do 8-mej rano. Po przebudzeniu udało mi się dostać jeszcze szklankę kawy i bułkę, poczym, znów z walizką wybrałem się w poszukiwaniu „komendy”. Łaziłem cały dzień, posilając się kupionym chlebem i szynką, byłem w różnych koszarach, lecz wszędzie posterunki odpowiadały mi, że to nie tu. Wciąż wskazywano mi inne gmachy. O żadnym hotelu mowy nie było, jak również mieszkaniu prywatnym. Nic nie wskórawszy, zmordowany wróciłem więc na bezpłatny nocleg na dworzec kolejowy. Lecz już nie miałem tego szczęścia co wczoraj. Musiałem więc zadowolić się kawałeczkiem wolnego miejsca na posadzce peronu. Po wypiciu szklanki gorącej herbaty i zjedzeniu kawałka chleba z masłem, mając walizkę pod głową, przykryłem się „harelokiem” wiatrem podszytym i udawałem że śpię. Nie mogłem jednak zasnąć, więc tak leżąc, rozmyślałem o tym czy dobrze zrobiłem, że w roku 1911 nie wniosłem podania do Ministerstwa Władz Wojskowych o pozostawienie mnie w rezerwie oficerów, gdyż inaczej automatycznie przeszedłbym do „Landsturmu” jako szeregowiec. Wszyscy uważaliśmy, że dość mamy pisania tych corocznych „Hauptraportów”, a już stanowczo pisania podań o pozostawienie w rezerwie. Dlatego też podania nie wniosłem. Za to jednak musiałem zgłosić się do mobilizacji w Stryju i niestety przepadła możliwość pożegnania się z ukochaną Czesią we Lwowie. Choć kto wie jak dalej potoczyłyby się moje losy. Czy przydzielony gdzie indziej nie byłbym już dawno zgnił w ziemi.
Zastanawiałem się również co robić ze sobą. Władze wojskowe austriackie widocznie mnie nie potrzebują kiedy tak dobrze „zadekowały się”, że ich znaleźć nie mogę. Po cóż ja właściwie mam zgłosić się do wojska? Czy po to by bronić CK austriackiej ojczyzny? Nie, nie z CK patriotyzmu chciałem mundur przywdziać, lecz dlatego, że jako były oficer znałem przepisy wojenne i wiedziałem, że nie zgłosiwszy się będę uznany za dezertera i będę podejrzany o tchórzostwo, a tchórzem przecież nigdy nie byłem i nie będę. Choć i o bohaterstwie, zwłaszcza w austriackiej służbie przecież nie myślałem. Cóż zresztą miałem zrobić? O jakiejś tajnej pracy polskich organizacji nie wiedziałem nic, gdyż żyjąc na wsi i nie stykając się prawie od kilku miesięcy z Sokołem Drohobyckim nie miałem pojęcia o tego typu działaniach. Zdecydowałem zatem, że bez pietyzmu, a tylko spełniając obowiązek państwowy, wzdrygając się tylko przed zarzutami tchórzostwa, muszę przywdziać ten CK mundur i mieć wciąż oczy otwarte na co się tu wokoło mnie dzieje. Przygnębiony wszystkimi tymi myślami oraz faktem, że nie mogę się z Tobą zobaczyć najdroższa Czesiu, postanowiłem udać się znowu do miasta. Okrutnie zmęczony, nie umyty i nie wyspany, z trudem wypiłem kolejną szklankę herbaty, zebrałem się w sobie i po raz kolejny skierowałem w stronę miasta.
Budził się kolejny dzień, 2 sierpnia 1914 roku. W końcu poszczęściło mi się, gdyż stojąc przed bramą jednych koszar ujrzałem znajomą twarz ubranego w mundur „pana kaprala”, który przechodząc przez „hof”, okazał się być moim rodzonym bratem Władysławem. Z radością zawołałem go, padliśmy sobie w ramiona, a on wziął mnie na górę, do izby gdzie mieścił się tylko co nowo zawiązany kurs ćwiczeń wojskowych nauczycieli ludowych. Tam rozgadaliśmy się na dobre. Dowiedziałem się od Niego, że mieszkanie nasze kawalerskie we Lwowie na ul. Wyspiańskiego 15 zostało pod opieką gospodyni, gdyż ostatni z trzech lokatorów pan Bauman, kolega Władka dziś właśnie do wojska w Stryju został skierowany.
„Landsturmkomando” mieściło się w tych samych koszarach, w których spotkałem Władka, zostawiłem więc u Niego walizkę i poszedłem zgłosić się w dowództwie. Zaraz też reaktywowano mnie do stopnia „lejtnanta” i jako saperowi kazano mi zorganizować pułkowy oddział saperów, którego miałem zostać komendantem. Pułk 33 Landsturmu (Landsturminfonterier Regiment) dopiero co się organizował, każdy baon z innej wsi, z napływających wciąż nowych „landsturmistów”. Ostatecznie otrzymałem zatem zadanie bym zaopatrzony w legitymację wojskową poszedł do każdego z czterech dopiero co organizujących się batalionów i według własnego uznania wybrał po 18 żołnierzy - saperów lub też nadających się do tej służby rzemieślników. Wybranych już ludzi miałem zorganizować, skupić na kwaterach w którejś z okolicznych wsi, ubrać, wyekwipować i na koniec zdać w Dowództwie Pułku sprawę z tego co udało mi się zrobić. Zaraz też za to zlecone zadanie otrzymałem pierwszą gażę oficerską, dzięki czemu wspólnie z Władkiem poszliśmy kupić dla mnie szablę feldbindę i czapkę oficerską. Potem w restauracji zjedliśmy drugie śniadanie, powróciliśmy do koszar, skąd Władek poprowadził mnie do sąsiedniej wioski gdzie właśnie organizował się pierwszy batalion. Osiemnastu ludzi otrzymałem już po południu. Spisałem ich, a najstarszemu „zugsfurerowi” Łośkowi z Drohobycza poleciłem odprowadzić ich i zakwaterować w sąsiedniej wsi o osiem kilometrów oddalonej od Stryja, gdzie następnego dnia miał otrzymać ode mnie dalsze rozkazy.
Bardzo oryginalnie przedstawiało się takie organizowanie batalionu. Ogromne pastwisko, usytuowane z dala od wsi, obok wijąca się rzeczka, nieopodal tartak. Na błoniu przeszło dwa tysiące zgłaszających się „landstrumistów”, wielu z żonami, kochankami, matkami, dziećmi rozłożonych po całym obszarze. Wszyscy zajadają się przyniesionymi smakołykami, baraszkują, płaczą, śmieją, rozmawiają, ściskają się i piją dla dodania sobie otuchy. Pośrodku pastwiska stoi stół prosty, dwa krzesła i ławka. To tam urzęduje komisja kwalifikacyjna. Wyrok „tauglich” lub „untauglich” decyduje o tym czy dany osobnik ma przejść na stronę stojących obok zakwalifikowanych do służby, czy też z kartką uwalniającą dostać się zaraz w objęcia ojca, matki lub żony, którzy nie kryją radości, że nie stracą jakże potrzebnego w gospodarstwie pracownika.
Wspólnie z Władkiem, dość już późno po południu wróciliśmy do koszar. Zaraz też zdrzemnąłem się z godzinkę na sienniku, uprzednio zjadłszy „menaż” wojskową. Wieczorem przyszedł Bauman i już we trójkę poszliśmy do miasta zjeść kolację. Do koszar nie chcieliśmy wracać, bo tam strasznie pchły żarły, więc Bauman zaproponował byśmy wspólnie poszli do jego ciotki, która mieszkała gdzieś na przedmieściu Stryja. I udało się nam. Była to właściwie pierwsza nasza przespana noc po trzech poprzednich bezsennych.