wtorek, 9 września 2014

"Mądrością człowieka jest nie zapomnieć o swoich korzeniach"

ODKRYWANIE ŚLADÓW POLSKOŚCI
NA DAWNYCH TERENACH KRESÓW WSCHODNICH - CZ. II. 


Po przekroczeniu granicy w Medyce, już we czwórkę – Marcin, Olena, Wasyl i ja udaliśmy się w kierunku Sambora. Olena to młoda miła osoba, która jest w połowie Polką w połowie Ukrainką. Jest mocno zaangażowana w szeroko pojętą genealogię i interesuje się historią obu naszych narodów. W trakcie wyprawy, jako tłumaczka była bardzo pomocna, zwłaszcza w sytuacjach wymagających odpowiedniego pokierowania naszej ekspedycji w kierunku zapomnianych cmentarzy czy dopytania spotkanych po drodze ludzi o ważne szczegóły. Wasyl był kierowcą, bardzo cierpliwym, znoszącym nasze, tzn. moje i Marcina nieraz bardzo dziwne zachcianki związane między innymi z nagłym zatrzymaniem samochodu oraz chęcią zrobienia niezwykłego zdjęcia i uwiecznienia napotkanych po drodze kapliczek, kościołów, grobowców czy wspaniałych widoków przyrody. Jak wszyscy wiedzą drogi na Ukrainie są w niezbyt dobrym stanie i należy być niezwykle odważnym i doświadczonym kierowcą by sprostać olbrzymim dziurom i wykrotom, zwłaszcza na bocznych drogach, którymi dane nam było jeździć. I Wasyl poradził sobie z tym doskonale. Zawoził nas wszędzie tam gdzie chcieliśmy dojechać, a jego 15 leni samochód okazał się doskonałą terenówką odpowiednią na ukraińskie drogi.

Nasza czwórka - Marcin, Olena, Wasyl i ja

Po około godzinnej jeździe dotarliśmy do Pnikut. Miejscowość tą od najdawniejszych lat zamieszkiwali głównie Polacy. Czop, Lech, Mazur, Zarański Głogowski, Paprocki to typowe polskie nazwiska pochodzące z tych terenów. Według niektórych źródeł Pnikut, wcześniej niż Przemyśl, bo już w XV wieku posiadał magdeburskie prawa miejskie. Jednak pierwsze informacje o Pnikucie pochodzą aż z roku 1359. Są w Pnikucie miejsca historycznie ważne. To tutaj w roku 1672 miała miejsce regularna bitwa podczas kolejnej wyprawy Mohameda IV w sojuszu z Tatarami i Kozakami, którzy napadli wówczas na wschodnie rubieże Polski w tym również i ziemię przemyską. Wtedy to właśnie trzy ordy tatarskie zostały rozbite przez ochotników z Przemyśla oraz mieszkańców Pnikuta pod dowództwem ks. Krystyna Szykowskiego, gwardiana o.o. Reformatów Przemyskich. Po bitwie miejsce pochówku walecznych obrońców nazwane zostało Kalwaryjką i do dzisiaj mieszkańcy zapalają tam znicze w Święto Zmarłych.
Stojący przy drodze prowadzącej do Sambora kościół ma bardzo ciekawą historię. Pierwsze wzmianki na jego temat pochodzą z około roku 1385. Ponad dwieście lat później na miejscu starego kościoła zostaje wzniesiony nowy drewniany, otoczony wałem i fosą z mostem zwodzonym oraz palisadą. W 1648 roku kościół wraz ze zgromadzonymi w nim ludźmi zostaje spalony przez Kozaków. W 1762 roku z polecenia biskupa Sierakowskiego i z funduszy Kapituły Przemyskiej rozpoczęto budowę nowego kościoła, który służył parafii do 1912 roku, po czym został rozebrany i złożony ponownie w 1929 roku, na nowym miejscu w Laszkach Zawiązanych. Na przełomie wieków staraniem proboszcza parafii ks. L. Świtalskiego rozpoczynają się prace nad nową, murowaną świątynią dla Pnikuta. W 1901 r. powstaje projekt kościoła sporządzony przez Maksymiliana Jabłońskiego z Dobromila, a w 1912 r. kościół zostaje poświęcony.

Kościół w Pnikutach
W momencie wybuchu II wojny światowej rozpoczął się tragiczny okres w dziejach kościoła i parafii w Pnikucie, trwający aż do roku 1987, kiedy to ówczesne władze radzieckie po raz pierwsze od ponad 40 lat pozwoliły na odprawianie nabożeństw w pnikuckim kościele. Co ciekawe był to pierwszy zwrócony wiernym kościół na terenie ówczesnego Związku Radzieckiego. Jednak przez cały ten miniony czas w Pnikucie trwały liczne represje, najpierw niemieckie a potem sowieckie. Istniało również nieprzerwanie, realne zagrożenie ze strony nacjonalistów ukraińskich. Powojenny układ granic, z powodu którego Pnikut znalazł się poza granicami Polski, sprawił że liczba ludności parafii zmniejszyła się prawie o połowę. W związku z zagrożeniem ze strony władz sowieckich Pnikut musieli opuścić także kapłani zaangażowani w czasie wojny w opiekę duszpasterską wśród partyzantów. W 1945 roku administratorem parafii został ks. Jerzy Ablewicz, późniejszy biskup tarnowski. Zagrożony śmiercią lub wywiezieniem na Sybir ks. Jerzy musiał opuścić parafię w lipcu 1946 roku. Wierni jednak przez cały ten czas korzystali z kościoła w innych nieodległych miejscowościach. Kluczy do kościoła jednak nie oddali nigdy. Były one przechowywane przez parafian. Dlatego też śmiało można powiedzieć, że Pnikut to mała część Polski, która gdzieś na zakręcie historii, wypadła poza nawias Polskiej państwowości, ale nie poza nawias ojczyzny.



Na krótką więc chwilę zatrzymaliśmy się w pnikuckim kościele podziwiając jego wystrój i myśląc o tych wszystkich mieszkańcach, którzy przez długie lata zniewolenia i represji nie zapomnieli o swoich korzeniach. Gdyż jak mówił biskup Jerzy Ablewicz –
…”Mądrością człowieka jest nie zapomnieć o swoich korzeniach. Mądrością ludzką jest od czasu do czasu tym korzeniom swoim się przypatrzeć. I my to czujemy. My od tych korzeni zależymy…”.
 I rzeczywiście nie mogło chyba być lepszego przesłania na rozpoczęcie naszej wyprawy niż to, które dotarło do nas z pnikuckiego kościoła. Pełni zadumy ruszyliśmy w dalszą drogę z niecierpliwością czekając na to, co też przyniosą kolejne godziny i dni naszego pobytu na Ukrainie, pobytu, którego mottem stało się odkrywanie śladów polskości, śladów które tak mocno związane są z naszymi korzeniami.


Droga do Sambora upłynęła nam bardzo szybko. Po niecałej godzinie widać było już przedmieścia miasta. O historii Sambora nie będę już pisał, gdyż dość dokładnie uczyniłem to przy okazji sprawozdania z zeszłorocznej wyprawy na Ukrainę.
Dojeżdżając do Sambora zatrzymaliśmy się na krótko na tamtejszym cmentarzu, dokumentując polskie groby. Miałem nadzieję, że odnajdę na nim grób pierwszej żony mojego 4 x pra dziadka Erazma Strzetelskiego, - Augusty Hefern, której Erazm wystawił …”pomnik, zwracający uwagę znawców jako dzieło sztuki…” jak pisała jego córka Zofia Strzetelska-Grynbergowa w nagrodzonej monografii pt. „Staromiejskie. Ziemia i ludność”. Autorem tego nagrobka i pięknej rzeźby umieszczonej na nim był sławny, w ówczesnych czasach rzeźbiarz niemieckiego pochodzenia - Paweł Eutele. Wiadomo mi również, że w tym samym grobie, w roku 1896 pochowano jego drugą żonę Marię Sawicką, czyli moją 4 x prababkę. Jednak mimo usilnych prób odnalezienia tego miejsca musiałem dać za wygraną. Żywię jednak nadzieję, że przy następnej wizycie w Samborze dane mi będzie w końcu tego dokonać. Być może pomocny mi będzie w tym kontakt z panem prof. Stanisławem Nicieją, który swego czasu sfotografował ten nagrobek i informację o nim zamieścił w swojej książce pt. "Lwów - ogród snu i pamięci" na stronie 88. No cóż - czas pokaże.
Przechodząc przez cmentarne alejki i przeciskając się między poszczególnymi grobami w celu udokumentowania zachowanych śladów polskości, zachwyciły mnie wspaniałe nagrobne fotografie wykonane jeszcze przed wojną. Niestety niewiele z nich zachowały swój dawny wygląd. Sporo jest porozbijanych, celowo poniszczonych, ale te które zachowały się w całości wyglądają przepięknie. Postanowiłem zachować je dla potomnych i oto próbka sfotografowanych twarzy ludzi, którzy już dawno odeszli, ale których ślad został utrwalony na starych porcelanowych płytkach. Zresztą oceńcie sami. 



Stara, polska część cmentarza w Samborze to wspaniała nekropolia z licznymi starymi nagrobkami, które stanowią przykład prawdziwych architektonicznych dzieł sztuki funeralnej i rzeźby sepulkralnej XIX i XX wieku. To tu można spotkać dzieła między innymi, wspomnianego już wcześniej Pawła Eutele, rzeźbiarza niemieckiego, który wykonał około 100 nagrobków artystycznych, zarówno na cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie jak i na innych galicyjskich cmentarzach. Są tu też dzieła wielu innych znanych rzeźbiarzy tego okresu. Poniżej prezentuję przykłady kilku artystycznych nagrobków utrwalonych na zdjęciach na samborskim cmentarzu. Wiele spośród tych dzieł sztuki wymaga natychmiastowej odnowy i znacznych nakładów finansowych. Szkoda by było gdyby odeszły w niepamięć i podzieliły los wielu innych przepięknych nagrobków, które były rozsiane na terenach dawnych Kresów Wschodnich, a które bezpowrotnie zniknęły z polskich cmentarzy.  


Po opuszczeniu cmentarza podjechaliśmy do centrum Sambora. W kantorze wymieniliśmy złotówki na hrywny, po czym postanowiliśmy zwiedzić najstarszą z samborskich świątyń tj. parafialny kościół farny pw. Ścięcia św. Jana Chrzciciela, której potężna sylwetka dominuje w panoramie miasta. Jego budowę rozpoczęto w 1530 roku. Kościół miał bardzo bogate wyposażenie, które spłonęło w wielkim pożarze w 1637 roku. Świątynia została odbudowana, po czym spłonęła znowu w 1846 roku. Prace remontowe prowadzono w 80- latach XIX wieku oraz w latach 20-tych XX wieku. Po II wojnie światowej kościół był nieprzerwanie czynny, dzięki czemu niemal w całości zachował przedwojenny wystrój i wyposażenie, które wzbogacono o przedmioty pochodzące z zamkniętego kościoła bernardynów. Kościół to trójnawowa bazylika z wydłużonym, pięciobocznym prezbiterium i piętrowym aneksem mieszczącym na parterze zakrystię, na piętrze skarbiec. Świątynia ma bardzo bogate barokowe wyposażenie, zaś najcenniejszy jest ołtarz główny z połowy XVIII wieku. Pomimo wielu trudności i licznych prześladowań w czasach systemu totalitarnego, świątynia ta należy do tych nielicznych na terenach dawnych Kresów, których nie udało się zamknąć przez okupacyjne władze radzieckie. Kościół przetrwał dzięki ofiarnie pracującym na tych terenach wielu kapłanom i był zawsze ostoją polskości. W zadumie zatrzymaliśmy się więc w tym miejscu i w skupieniu podziwialiśmy wnętrze i wyposażenie tej pięknej świątyni. Wtedy oczami wyobraźni zobaczyłem mojego 4 x pra dziadka Erazma Strzetelskiego, który w latach 20-tych i 30-tych XIX wieku, pracując w pobliskim gimnazjum jako nauczyciel greki i łaciny, nieraz na pewno modlił się w tym samym miejscu. Ogarnęło mnie wtedy dziwne uczucie, które uświadomiło mi fakt, że jest to przecież ziemia moich przodków, że stąd właśnie wywodzą się moje korzenie, którym ..." od czasu do czasu należy się przypatrzeć...". Odmówiliśmy wspólnie modlitwę, prosząc Boga o dalszą szczęśliwą drogę, wsiedliśmy w samochód i udaliśmy się w kierunku Drohobycza. 

Kościół w Samborze

Po drodze jednak postanowiliśmy zatrzymać się jeszcze w dwóch miejscowościach: Radłowicach (Raliwka) oraz Kulczycach. Nieopodal Sambora, po obu stronach szosy do Drohobycza leży duża wieś RADŁOWICE, gdzie znajduje się odnowiony neogotycki kościół z przełomu XIX i XX wieku, a na jego dziedzińcu znajduje się kilka polskich zniszczonych kamiennych nagrobków dawnego przykościelnego cmentarza. Świadczy to o tym, że tereny te zamieszkiwali kiedyś licznie Polacy. 


Kościół w Radłowicach (Raliwce)


Kolejną miejscowością w drodze do Drohobycza były KULCZYCE, wieś wzmiankowana już w 1377 roku. Za czasów I Rzeczypospolitej Kulczyce stanowiły gniazdo rodowe szlacheckiego rodu Kulczyckich. Jednym z jego przedstawicieli był Jerzy Franciszek Kulczycki (1640-1692), kupiec towarów orientalnych w Wiedniu. W młodości bardzo dobrze poznał język turecki oraz kulturę południowego sąsiada Rzeczypospolitej. Umiejętności te wykorzystywał, pracując jako tłumacz w stowarzyszeniu kupców wiedeńskich do handlu ze Wschodem. Podczas bitwy wiedeńskiej w 1683 roku przekradł się z oblężonego miasta przez obóz turecki do nadchodzących wojsk sprzymierzonych, po czym powrócił przynosząc wiadomość o szybkiej odsieczy. Był człowiekiem, który swą siłę czerpał z rozumienia nieprzyjaciela. Po zwycięstwie Jana III Sobieskiego pod Wiedniem, Kulczycki został uznany za bohatera przez mieszkańców miasta. Sobieski pozwolił mu wybrać jako nagrodę dowolną rzecz z obozu pokonanego nieprzyjaciela. Podobno, ku zdziwieniu wszystkich wziął tylko kilka worków zawierających "dziwne ziarno", które uważano za paszę dla wielbłądów. W workach znajdowały się zapasy kawy, której smak Kulczycki poznał bardzo dobrze gdy mieszkał w Stambule. W tym też czasie kawa bardzo powoli pojawiała się na salonach Londynu i Paryża, a w Wiedniu nie była jeszcze znana. Później, korzystając z tych zapasów kawy, założył w Wiedniu pierwszą kawiarnię pod nazwą "Dom Pod Błękitną Butelką". I to właśnie on przeszedł do historii jako człowiek wielce zasłużony dla wiedeńskiej kawy. Odkrył, że smak kawy doskonale łączy się z miodem, a jej gorycz łagodzi dodatek śmietanki, co podchwycili kawiarze na całym świecie. Kulczycki wywodził się ze spolszczonej, rzymskokatolickiej linii pierwotnie ruskiego rodu Kulczyckich, z jej części szlacheckiej, zamieszkałej przez szlachtę pieczętującą się herbem Lis. Śmiało można powiedzieć, że Kulczycki przyczynił się do triumfu polskiego oręża, choć sam był z pochodzenia Rusinem. Nagrody nie przepił, tylko poił nią innych, a do tego dokonał wynalazku, który pokochała cała wdzięczna ludzkość. Czy można sobie wyobrazić lepszy model prawdziwego polskiego patrioty? I tu na koniec opisu tej postaci nasuwa się retoryczne pytanie - Dlaczego takiej osobie jak Jerzy Franciszek Kulczycki to nie my Polacy w Polsce stawiamy pomniki, dlaczego takie pomniki znajdują się tylko w Wiedniu, a teraz też i we Lwowie (pomnik odsłonięto w 2013 roku na Placu Halickim)? Dlaczego żadna sieć kawiarni w Polsce nie odwołuje się do tradycji tej postaci? Być może dlatego że po prostu nie odczuwamy potrzeby mądrego rozumienia własnej historii. A może jest inaczej?


Przed wejściem do muzeum, pod pomnikiem Jerzego Franciszka Kulczyckiego w Kulczycach.
Drugą osobą związaną z Kulczycami jest Piotr Konaszewicz "Sahajdaczny" (1570-1622). Swój przydomek "Sahajdaczny", Piotr Konaszewicz zawdzięcza temu, że ustawicznie przy boku nosił sahajdak, czyli futerał na strzały. Jak na ówczesne czasy był człowiekiem wykształconym. Nieustannie jednak szukał nowych wyzwań i przygód. Przedostał się więc na Sicz kozacką i tam organizował wyprawy na Krym i tureckie porty. Szybko został hetmanem Kozaków rejestrowych. Był doskonałym strategiem, a w czasie wypraw na Moskwę dowodząc pułkami kozackimi, bił się ramię w ramię wspólnie z polskimi chorągwiami w licznych potyczkach przeciwko carowi. Największe zasługi dla Polski oddał w 1621 roku w bitwie pod Chocimiem, kiedy wraz z 30 tysiącami Kozaków przyszedł z pomocą wojskom koronnym obleganym przez Turków. Gdyby nie jego pomoc, kto wie jak potoczyłyby się losy tej części Europy. W bitwie został ciężko ranny, a rok później zmarł w Kijowie i tam też został pochowany. Tam też postawiono mu pomnik. Historia zapamiętała go jako jednego z najwybitniejszych dowódców, a zarazem gorącego zwolennika współpracy i współdziałania z Rzeczpospolitą. Ta postać wspaniale łączy ze sobą Ukrainę i Polskę. Dlatego też to on, a nie Stepan Bandera powinien być stawiany za wzór i uważany za bohatera narodowego Ukrainy. Wprawdzie był prawosławnym Rusinem, ale jako szlachcic pieczętował się herbem Pobóg. Herbu tego używało wielu słynnych Polaków, między innymi hetman wielki koronny Stanisław Koniecpolski.
Tu w Kulczycach mieści się muzeum Sahajdacznego usytuowane w dwóch budynkach. Jeden z nich to zrekonstruowana chata - typowy dla czasów hetmana wiejski dom zrębowy zbudowany z grubych bali z wysokim czterospadowym dachem krytym strzechą. Niestety był to poniedziałek, więc muzeum było zamknięte.

Zrekonstruowana chata Sachajdacznego

Odjeżdżając obiecaliśmy sobie jednak, że kiedyś wrócimy tu znowu. Z daleka zamajaczył nam jeszcze pomnik hetmana Piotra Sahajdacznego, który dumnie w górę wznosił buławę hetmańską.


Opuściwszy Kulczyce udaliśmy się już prosto do Drohobycza. Po drodze głód zaczął coraz bardziej dawać się nam we znaki. Wytrzymaliśmy jednak i już wkrótce znaleźliśmy się w centrum Drohobycza. Tam też udało się nam zjeść obfity, smaczny obiad, po czym z pełnymi brzuchami i coraz lepszych humorach udaliśmy się w poszukiwaniu "Sklepów cynamonowych" Brunona Szulca. A czy odnaleźliśmy je i skąd się wzięło znane powiedzenie ..."ręka noga mózg na ścianie..." - o tym już w następnym odcinku...

 cdn...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz